Powoli nacieszyłem się prawdziwym relaksem, odpocząłem i zebrałem siły na kontynuowanie bloga. Po Indiach potrzebowałem chwili wytchnienia i mimo że trwała ona bardzo długo wróciłem wreszcie do życia.
Przyszedł czas powiedzieć cześć Indiom i udać się w krainę luksusów czyli Tajlandia!!!!
Mój samolot wylatywał o 12tej. Spakowałem się i ruszyłem na przystanek autobusowy, ale po drodze zobaczyłem jadący autobus z wywieszką airport - DN/11 wskoczyłem i już jechaliśmy w pożądanym kierunku. Trudno mi powiedzieć ile kosztuje bilet, gdyż dałem 10Rp kontrolerowi i wszystko było OK, bez biletu, bez zadawania pytań po 45min byłem przy lotnisku. Potem żmudna procedura kontroli, litr rumu w wolnocłówce, przywitanie się ze stewardesami i w górę!!!
W samolocie poznałem Hiszpana Horche z którym kontynuowałem dalszą podróż. Zawszę w dwójkę milej. Gdy lądowaliśmy w Bangkoku było już ciemno. Lotnisko w stolicy oddalone jest o 20,30 km od centrum. Jeżdżą oczywiście autobusy pod Khosan Road za 150B (10B to około 1 zł) ale od niedawna można do centrum dostać się kolejką za 45B, a stamtąd jednym autobusem za 7B dostać się pod hotelowe getto. Wybraliśmy oczywiście wersje tańszą. Niestety późno przychodzisz sam sobie szkodzisz:( Wszystkie tanie hotele były zajęte. Dopiero przy chyba już dziesiątej próbie trafiliśmy do Mini House. To na takiej uliczce, przedłużenie Khosan Road tylko 50m wyżej. Nocleg 300B za dwójkę, 150 za jedynkę. Ach, co to było za miejsce!!!! Jak bym pisał magisterkę z socjologi to po tygodniu cała była by gotowa, a po 2 tygodniach pewnie mógł bym bronić doktorat. Mieszkali tam przedziwni ludzie. Niektórzy zawiesili się tam na stałe, nie chcąc lub nie mogąc wrócić do swojego kraju. Był Jukka – Fin mieszkający w Oslo, który był spłukany z kasy i codziennie walczył ze swoją ambasadą żeby kupiła mu bilet do domu, no i co najśmieszniejsze zgodzili się na to ale czekali na ceny promocyjne, lub jakiś czarter. Jukka powoli wysprzedawał swoje rzeczy, a kasę przeznaczał na piwo i whisky. Był Klaus – 48letni Niemiec z Frankfurtu, którego przyjaciel miał wypadek w Malezji, czekał na niego aż dojdzie do siebie, a że również był bez kasy, spał na ławeczce przy hotelu. Nie pił piwa, tylko spijał resztki po wieczornych imprezach. John – szkot, stary punkowiec, który pożerał wszystkie nielegalne środki kilogramami. Hassan – Tunezyjczyk który mieszkał tu od 3 tygodni robił jakieś szemrane interesy, a że jego ojciec studiował w Polsce znał podstawowe słowa typu kiełbasa, Kocham Cię, nie mam pieniędzy, daj mi buzi, no i oczywiście jak wszyscy z tego towarzystwa K****a. To słowo chyba jest symbolem Polski, szkoda:( poza tym przewijały się tam najróżniejsze postacie, których historia życia była gotowym scenariuszem na film.
W takim oto towarzystwie przyszło mi mieszkać i spędzać czas, ale w takim towarzystwie czułem się naprawdę dobrze. Sam już jestem trochę spłukany, więc odkurzyłem moją harmonijkę i wieczorami chodziłem grać. Pieniądz może to nie był wielki, bańki dawały by godziwy zarobek, ale zawszę starczało na dobre jedzenie i kilka Changów wieczorem.
Któregoś dnia pojawił się Polak Marek. Chłop 57 lat, łysy jak kolano i z bejsbolówką POLSKA na łbie. Od razu podszedłem do niego z dystansem, ale koniec, końców okazał się fajnym kolesiem. Podróżował po Azji, ni w ząb nie znając języka, pomogłem mu w kilku sprawach, a on odwdzięczył się piwkiem i miłą rozmową. Jedyna rzecz która mi nie pasowała ,to to, że przyjechał tu w celach seksualnych i gadał o tym bez przerwy. Cóż, ja uważam, że po co za coś płacić jeżeli można mieć to za darmo, a szczególnie tutaj :) A może jak będę miał 57 lat będę na to patrzył inaczej, oby nie!!!!
Tak powoli mijał czas, że aż zatraciłem rachubę. Byłem już w Bangkoku chyba z 5 razy, popstrykałem go całego, więc w dzień bujałem się bez celu, rozkoszując się atmosferą miast, a wieczorami imprezowałem. A co na Khosan Road? Po staremu, kafejki, knajpy, stragany, rewia mody dredy, tatuaże, kolczyki, tak że z moimi dredzikami wtapiałem się w tłum, bez żadnych polskich przycinek typu patrz jak on wygląda pewnie narkoman, sodomita lub dzieciobójca. Nawet z perspektywy kilku tysięcy kilometrów Polska budzi we mnie odrazę i niepohamowaną ochotę do puszczenia pawia. A szkoda, bo to piękny kraj.
W końcu, w przypływie silnej woli kupiłem bilet do Siem Rap za 300B i któregoś ranka uciekłem. Ale wiem że tu wrócę, znowu miasto przywita mnie gwarem i muzyką, a ja znowu w nim zatonę. Ale teraz Kambodża!!!! Już się cieszę!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz