Bilet do parku kosztuje 500Rp, ale można go wykorzystać następnego dnia na przejażdżkę na słoniu, poza obrębem paku.
Stawiliśmy się jak było umówione 7.30. Czekało na nas dwóch przewodników. Dwóch, to na wypadek jak by jednego zjadł tygrys, a drugiego po bódł nosorożec. Żeby zaoszczędzić sobie chodzenia po tej części parku gdzie chodzą sobie po głowach turyści z pół dniowych i cało dniowych wycieczek, popłynęliśmy łódką w dół rzeki, miało być 2 godziny, za 800Rp, była godzina, no może półtorej. Wczesnym rankiem wszystko przesłania mgła, tworząc niesamowity nastrój. Wokół latały ptaki, czaple, marabuty, zimorodki, a na brzegu wylegiwały się krokodyle.
Gdy przybiliśmy do brzegu, nasi przewodnicy poprowadzili nas w głąb dzungli. Wygląda to mniej więcej tak idziesz, zatrzymujesz się, oglądasz kupę nosorożca lub słonia, nasłuchujesz czekasz, idziesz. I co, dalej brak tygrysa. Natknęliśmy się tylko na stadko antylop, jeleni, jednego legwana, trochę ptaków i mnóstwo czerwonych robaczków. Nuda, nuda. Dopiero pod koniec dnia wypatrzyliśmy pierwszego nosorożca zażywającego kąpieli w zarośniętym trzciną jeziorze. Co prawda, nasz przewodnik mówił że dziwny głos wydobywający się zza drzew to dwa kopulujące ze sobą tygrysy, ale prawdę mówiąc mogła to też być chora małpa, lub nieznośnie głośna papuga.
Okolo 16tej nasza tułaczka dobiega końca, przeprawiamy się na drugą stronę rzeki- 25Rp, jeszcze tylko pół godzinki i instalujemy się w tanim gest housie. Wieczorem, przy szklaneczce miejscowego sikacza, nasi przewodnicy opowiadają swoje doświadczenia z tygrysami. Jeden z nich, z 20letnim doświadczeniem, widział tego dzikiego kota aż 4 razy, ale tylko wiosną, gdy trawa jest niska. Wychodzi jedno zwierze na 5 lat, my nie mieliśmy tego szczęścia. Rankiem ruszyliśmy z powrotem, odwiedzając po drodze Elephant Breeding Center(50Rp). To takie schronisko, lecznica dla słoni, a także miejsce gdzie na świat przychodzą małe słoniki. Kilka lat temu urodziły się bliźniaki, dwie malutkie słonice, co jest bardzo rzadkim przypadkiem.
Popołudniu przyszedł czas na safari na słoniu. To zupełnie co innego niż to na którym byłem w Tajlandi. Usadawiają cię w 4 osoby w drewnianym kojcu na grzbiecie słonia i hajda w busz. Cała przygoda trwa około półtorej godziny. Wielkie cielsko słonia przebija się przez zarośla i od razu napotykamy zwierzęta, są sarny jelenie, dzikie świnie i główny punkt wycieczki, pasący się nosorożec. Wszystko jest piękne ale żadnych emocji, zwierzęta wyglądają jak by miały stać tam gdzie stoją, specjalnie na życzenie turystów. Trochę to tak jak by chodzić po zoo bez klatek, mając świadomość że i tak wszystko okala wielki mur, a zwierzęta i tak nie mają gdzie uciec. Cóż wymusiłem na Isie trek wokół Annapurny, nie za bardzo jej się to podobało, ja natomiast zgodziłem się na park Chitwan, ale to z kolei nie za bardzo spodobało się mnie. Podróżowanie z drugą osobą to cała masa kompromisów. Najważniejsze że Isa była usatysfakcjonowana, a ja mam kolejną kartę przetargową żeby wyciągnąć ją w góry, choćby takie najniższe :)
Zostaliśmy w Sauraha jeszcze trzy dni spędzając czas na bezproduktywnym wylegiwaniu się na brzegu rzeki Rapti, ale ta wioska ma coś w sobie i nie chciało nam się stamtąd ruszać. Zmieniliśmy tylko hotel na inny na którego podwórku obozował wielki słoń który w nocy bardzo śmiesznie i donośnie chrapał. Następnym etapem Dolina Katmandu.
Podsumowując koszty i atrakcje, najlepiej wybrać safari na słoniu (800Rp+500Rp bilet do parku) iść do schroniska dla słoni, i przejść się wzdłuż rzeki aż do wioski Jagtapur. Bo szansa spotkania dzikich zwierząt jest taka sama jak w granicach parku.