czwartek, 20 października 2011

W poszukiwaniu tygrysa.

Do Parku Narodowego Chitwan z Katmandu jest około 150km, czyli cały dzień podróży. Nie było problemów ze znalezieniem odpowiedniego autobusu, zawsze znajdą się uczynni ludzie którzy doprowadzą Cię na miejsce, usadzą, wrzucą plecak na dach autobusu w końcu sprzedadzą bilet i ruszasz w drogę. Pierwszy etap to dostanie się do miasta Narayangarh cena 240Rp. Mimo że to prawie 90% drogi' zabrało nam to 7 godzin. Ale to nie koniec przyjemności. Następnie miejskim autobusem trzeba dostać się do Sauraha Chowk – 25Rp, aż w końcu ostatnie 8km na piechotę, lub busikem za 50Rp. Było już po 19tej gdy dotarliśmy do Sauraha. Okazało się że zaoszczędziliśmy po 85Rp w stosunku do autobusu turystycznego, który jedzie tylko 5 godzin. Nie warto było, wszak to niecałe 80centów. Ale cóż trzeba było spróbować. Nocleg znaleźliśmy w Hotelu Jungle Vista. Musieliśmy się ostro targować, a jako argument zawsze warto obiecać że weźmie się u nich wycieczkę do parku lub safari. Stanęło na przyzwoitej cenie 400Rp. za pokój.Pierwsze dwa dni spędziliśmy na ogólnym lenistwie i orientowaliśmy się w cenach. W końcu zdecydowaliśmy się na pakiet: spływ łódką, półtora dnia trekingu po dżungli i safari na słoniu. Cena wysoka 40€ na osobę i bez gwarancji że zobaczymy tygrysa:(

Bilet do parku kosztuje 500Rp, ale można go wykorzystać następnego dnia na przejażdżkę na słoniu, poza obrębem paku.

Stawiliśmy się jak było umówione 7.30. Czekało na nas dwóch przewodników. Dwóch, to na wypadek jak by jednego zjadł tygrys, a drugiego po bódł nosorożec. Żeby zaoszczędzić sobie chodzenia po tej części parku gdzie chodzą sobie po głowach turyści z pół dniowych i cało dniowych wycieczek, popłynęliśmy łódką w dół rzeki, miało być 2 godziny, za 800Rp, była godzina, no może półtorej. Wczesnym rankiem wszystko przesłania mgła, tworząc niesamowity nastrój. Wokół latały ptaki, czaple, marabuty, zimorodki, a na brzegu wylegiwały się krokodyle.

Gdy przybiliśmy do brzegu, nasi przewodnicy poprowadzili nas w głąb dzungli. Wygląda to mniej więcej tak idziesz, zatrzymujesz się, oglądasz kupę nosorożca lub słonia, nasłuchujesz czekasz, idziesz. I co, dalej brak tygrysa. Natknęliśmy się tylko na stadko antylop, jeleni, jednego legwana, trochę ptaków i mnóstwo czerwonych robaczków. Nuda, nuda. Dopiero pod koniec dnia wypatrzyliśmy pierwszego nosorożca zażywającego kąpieli w zarośniętym trzciną jeziorze. Co prawda, nasz przewodnik mówił że dziwny głos wydobywający się zza drzew to dwa kopulujące ze sobą tygrysy, ale prawdę mówiąc mogła to też być chora małpa, lub nieznośnie głośna papuga.

Okolo 16tej nasza tułaczka dobiega końca, przeprawiamy się na drugą stronę rzeki- 25Rp, jeszcze tylko pół godzinki i instalujemy się w tanim gest housie. Wieczorem, przy szklaneczce miejscowego sikacza, nasi przewodnicy opowiadają swoje doświadczenia z tygrysami. Jeden z nich, z 20letnim doświadczeniem, widział tego dzikiego kota aż 4 razy, ale tylko wiosną, gdy trawa jest niska. Wychodzi jedno zwierze na 5 lat, my nie mieliśmy tego szczęścia. Rankiem ruszyliśmy z powrotem, odwiedzając po drodze Elephant Breeding Center(50Rp). To takie schronisko, lecznica dla słoni, a także miejsce gdzie na świat przychodzą małe słoniki. Kilka lat temu urodziły się bliźniaki, dwie malutkie słonice, co jest bardzo rzadkim przypadkiem.

Popołudniu przyszedł czas na safari na słoniu. To zupełnie co innego niż to na którym byłem w Tajlandi. Usadawiają cię w 4 osoby w drewnianym kojcu na grzbiecie słonia i hajda w busz. Cała przygoda trwa około półtorej godziny. Wielkie cielsko słonia przebija się przez zarośla i od razu napotykamy zwierzęta, są sarny jelenie, dzikie świnie i główny punkt wycieczki, pasący się nosorożec. Wszystko jest piękne ale żadnych emocji, zwierzęta wyglądają jak by miały stać tam gdzie stoją, specjalnie na życzenie turystów. Trochę to tak jak by chodzić po zoo bez klatek, mając świadomość że i tak wszystko okala wielki mur, a zwierzęta i tak nie mają gdzie uciec. Cóż wymusiłem na Isie trek wokół Annapurny, nie za bardzo jej się to podobało, ja natomiast zgodziłem się na park Chitwan, ale to z kolei nie za bardzo spodobało się mnie. Podróżowanie z drugą osobą to cała masa kompromisów. Najważniejsze że Isa była usatysfakcjonowana, a ja mam kolejną kartę przetargową żeby wyciągnąć ją w góry, choćby takie najniższe :)

Zostaliśmy w Sauraha jeszcze trzy dni spędzając czas na bezproduktywnym wylegiwaniu się na brzegu rzeki Rapti, ale ta wioska ma coś w sobie i nie chciało nam się stamtąd ruszać. Zmieniliśmy tylko hotel na inny na którego podwórku obozował wielki słoń który w nocy bardzo śmiesznie i donośnie chrapał. Następnym etapem Dolina Katmandu.

Podsumowując koszty i atrakcje, najlepiej wybrać safari na słoniu (800Rp+500Rp bilet do parku) iść do schroniska dla słoni, i przejść się wzdłuż rzeki aż do wioski Jagtapur. Bo szansa spotkania dzikich zwierząt jest taka sama jak w granicach parku.

niedziela, 16 października 2011

2011.10.10 Pokara ---> Katmandu




Przed rozpoczęciem treku, zostawiliśmy cześć zbędnego ładunku, w hotelu w którym spaliśmy. W górach każdy zbędny kilogram waży kilkakrotnie więcej niż by się wydawało, a im wyżej tym ciężej. Za przechowanie nie zapłaciliśmy nic ale musieliśmy spędzić kolejną noc w Funny House. Miejsce jest miłe, ale czułem się tam za bardzo rodzinnie, to tak jak by mieć 40 lat i ciągle mieszkać z rodzicami, ja tak nie potrafię. Na szczęście w Pokarze jest wiele hoteli i tak trafiliśmy na rewelacyjne miejsce z darmowym choć wolnym WiFi o nazwie Tibetan Thanka Guest House, prawie na samym końcu północnej części Lakeside za 400Rp bez targowania.

Isa postanowiła odprężyć się, po naszej wycieczce korzystając z Yogi. Odradzałem jej, lepiej się odprężyć pijąc Bang Lassi. No cóż, rzadko to się zdarza, ale miałem racje. Po godzinie wróciła znudzona i uboższa o 400Rp i potwierdziła moje słowa, że to dobre dla hipisów. Tak więc skorzystaliśmy z mojego pomysłu i poszliśmy na Bang Lassi :)

Jak by ktoś był zainteresowany można je dostać w pierwszej knajpce za Freedom barem, wejście od strony jeziora, a cena tylko 200Rp.

Pokara ma to do siebie, że łatwo w nią wsiąknąć, my wsiąknęliśmy na kolejnych kilka dni, robiąc w zasadzie nic, ale mieliśmy dobrą wymówkę, oczywiście odpoczynek po ciężkim treku.

Naszą jedyną aktywnością był 3 godzinny spacer na górę Sarangot, z której jest wspaniały widok na Annapurnę, niestety akurat tego dnia wszystko spowijały chmury:(

Wybraliśmy się też do muzeum górskiego wejście 300Rp. Można tam dojść w półtorej godziny, lub dojechać 2 autobusami. Na przystanku przy jeziorze wytłumaczą jak się tam dostać. Muzeum mieści się w parku w wielkim budynku. Ekspozycję można podzielić na dwie części. Część etnograficzno przyrodnicza, oraz wystawę związaną z podbojem Himalajów. Szukałem jakiś śladów polskich ekspedycji na ośmiotysięczniki ale niestety nic nie znalazłem, a wiem że jesteśmy potęgą jeśli chodzi o zdobywanie ich w sezonie zimowym.

Po kilku dniach totalnej laby, przyszedł czas na zmianę otoczenia na Katmandu. Autobus jeździ z Pokary tak często że nie potrzebna jest żadna rezerwacja biletów po prostu przychodzisz na dworzec, wsiadasz, płacisz za przejazd 390Rp i jak nie ma korków, co raczej jest niespotykane, po 7 godzinach jesteś w stolicy.

Z noclegiem nie ma problemu, mimo że była już 19ta, znaleźliśmy hotel za 400Rp z WiFi, które tutaj jest w standardowym pakiecie z łazienką i gorącym prysznicem i wszechobecnym hałasem i kurzem :)

W Katmandu musieliśmy załatwić sobie przedłużenie wizy, cała procedura trwała bardzo szybko ale jak się okazało, bardziej opłacalne było wyrobienie 3miesięcznej wizy na granicy-100$. Za miesięczną wizę i tak zapłaciliśmy 60$ + 600Rp, płatne w miejscowej walucie czyli wyszło 110$ za 2 miesiące.

W planach mieliśmy zwiedzenie parku Chitwan, żeby gruntownie się do tego przygotować poszliśmy do Zoo. Ogród, a raczej ogródek zoologiczny mieści się w dzielnicy Jawalakhel, godzinę drogi od Thamelu, niedaleko Patanu (bilet 250Rp). Zwierzęta to głównie przedstawiciele miejscowych gatunków fauny. Widzieliśmy więc nosorożca, niedźwiedzia, hipopotama, szakale, leoparda, mnóstwo ptactwa, węży i rybki.

Ale jak wspomniałem ogród jest mały i trochę klaustrofobiczny. W dodatku była to sobota i był pełen ludzi.

Przez przypadek załapaliśmy się na metalowy festiwal, odbywający się obok, którego główną gwiazdą był polski Vader !!!!! Nepalczycy czują „bluesa” W przeciwieństwie do Hindusów.

Nie obyło się też bez spaceru na Durbar Square, to magiczne miejsce zawsze wzbudza we mnie wielkie uczucia i czuje się mały wśród tych kilkusetletnich budowli wśród których historia miesza się z prozą codzienności.

Co do wizyty w parku Chitwan, można to zorganizować w jednym z setki biur podróży na Tamelu. Pakiet 2 dniowy to koszt około 50€. My postanowiliśmy zrobić to po swojemu i na koniec porównać koszty. Tak więc, jutro ruszamy w stronę dzikiej przyrody.

poniedziałek, 10 października 2011

Wokół Annapurny

W jednym z wielu biur turystycznych, na pytanie o której odjeżdża autobus do Besisahar, czyli do miejsca gdzie zaczynamy nasz treking, usłyszałem jakże prostą i rzeczową odpowiedź rano:)

Cóż, spakowaliśmy się, zostawiając zbędny balast w hotelu i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Był ranek, no i faktycznie autobus jak by czekał na nas. Pięć godzin później, ubożsi o 200Rp wylądowaliśmy w Besisahar. Przy wylocie z miasteczka jest punkt gdzie trzeba zarejestrować swój TIMS, ale jak ktoś był oszczędny i mądry i nie posiadał tej książeczki, po prostu przechodził dziarskim krokiem nie zważając na nawoływania pani z kantorka:)

Do Bhulbule można dojść piechotą w 2 godzinki lub jak my za 100Rp dojechać autobusem. Nie było już miejsca w środku tak że dystans 7km pokonaliśmy na dachu autobusu. Nowe doświadczenia, nowe przeżycia nowe siniaki na całym ciele :)

Bhulbule to wieś gdzie zaczynamy naszą podróż, to tu trzeba okazać pozwolenie na wejście do parku i podstemplować je, takich punktów na trasie jest kilka i nie da się ich nijak ominąć. Gdy przechodzimy przez most zaczynamy naszą podróż. Zbliżała się 16ta tak że przed nami 2, 3 godziny drogi, żeby zdążyć przed zmierzchem.

Pierwszy dzień to spacerek doliną rzeki Marsyangadi Khola, która będzie nam towarzyszyć aż pod samą przełęcz Thorung La. Mijaliśmy wiele wiosek w których zawsze można znaleźć miejsce do spania i coś do jedzenia. Fajną rzeczą jest to, że gdy człowiek zdecyduje się gdzieś zostać na noc można wynegocjować darmowy nocleg, pod warunkiem że będzie się jeść na miejscu. Korzystaliśmy z tego przywileju nagminnie. Udało nam się dojść przed zmierzchem do Bahundanda.

Przez następne dni powoli pięliśmy się w górę, podejścia stawały się coraz stromsze, odległości coraz dłuższe, zmęczenie coraz większe, a Isa coraz zrzędliwsza. Nie obyło się bez płaczu, krzyku, zwątpienia, załamania ale z każdym dniem byliśmy bliżej celu.

Negatywną stroną trekingu o tej porze roku jest ogromna liczba turystów, ja na przykład potrzebuje samotności żeby rozkoszować się majestatem gór i pięknem przyrody. Pozytywem jest na pewno otaczająca wszystko zieleń, przynajmniej do wysokości 3500m.

Przy drodze wszędzie rosły krzaki dziko rosnącej marihuany, można było zerwać wysuszyć, lub na szybko przygotować haszysz. Jak się robi haszysz nie będę tłumaczył, bo to każde dziecko wie, a jak nie wie, to niech skorzysta z kopalni wiedzy jaką jest internet.

Piątego dnia naszej wędrówki dotarliśmy do Manang. We wszystkich przewodnikach autorzy radzą żeby zrobić sobie tam jeden dzień na aklimatyzacje, zwiedzić pobliski jezioro lodowe, odpocząć. Cóż co do jeziora, to piękniejsze widziałem w Alpach, a sam Manang to takie małe Krupówki, pełno turystów, hoteli, sklepów, restauracji, ogólnie nieciekawe jak dla mnie. Polecam zatrzymanie się wioskę wcześniej lub dalej, ciszej spokojniej i milej. Uciekaliśmy z Manang o świcie.

Po drodze spotkaliśmy Artura, jednego z członków załogi filmowców, okazało się że na trasie część załogi się rozproszyła i on stanowi czoło peletonu. Ha ha jednak ich przegoniliśmy :)

Z Arturem doszliśmy do Letdar, on tam został na noc, a my z Izą atakowaliśmy kierunek przełęcz i po 3 godzinach dotarliśmy do Thorung Phedi, przedostatniego schroniska po tej stronie przełęczy. Udało nam się dostać ostatni pokój inaczej czekała by nas nos w jadalni, z małymi szansami na spokojny sen, ostatni przed atakiem góry.

Żeby zdążyć przed wieczorem do Mukthinat z Thorung Phedi wystarczy wyjść około 9tej. Tak też uczyniliśmy choć ruch w schronisku rozpoczął się już koło czwartej rano. Czekało nas teraz 4 godziny ostrego podejścia i naprawdę było ostre i męczące. W dodatku od wysokości 5000m zaczął padać śnieg, grad i ostro wiało. Szukałem na horyzoncie gdzie jest ta przeklęta przełęcz, ale za jedną górą była kolejna, a za kolejną następna i tak chyba z siedem osiem podrząd. Jednak się udało, 13.30 osiągnęliśmy szczyt. Na wysokości 5416m jest mały domek w którym można w okresie turystycznym liczyć na kubek herbaty, chyba najdroższej w całym Nepalu 100Rp, a dla zgłodniałych jest też snickers czy mars. Szybkie zdjęcia na przełęczy i schodzimy w dół 5 godzin do Mutkhinat, jedna z piękniejszych wiosek na szlaku.

Z Mutkhinat kursują jeepy do Jomson, my ruszyliśmy piechotą. W dolinie rzeki Kali Ghandaki wiał porywisty wiatr, tak silny, że pokonanie jego odbierało nam resztki naszej energii. Gdy dotarliśmy do Jomson, Isa miała już dosyć, i tak wielki szacunek że dała radę pokonać góry. Postanowiliśmy rano wracać autobusem do Pokhary.

Okazało się to nie takie proste. Najpierw za 775Rp dostaliśmy się do Ghasy. Po drodze mijaliśmy Marphe słynną z sadów jabłkowych, gdzie zaopatrzyłem się w wyśmienite Brendy. Potem za 300Rp zjechaliśmy znowu w dół kilka kilometrów, po wąziutkiej drodze z kierowcą ujaranym jak ta lala,ale tylko pod jakiś wodospad, musieliśmy ruszyć kawałek piechotą i po jakiś 20minutach trafiliśmy na coś co przypominało postój autobusów. Tam za 600Rp zaokrętowaliśmy się na jeepa prosto do miasta Bani. Na szczęście mieliśmy stamtąd od razu połączenie do Pokhary. Jeszcze tylko 200Rp na bilet 4 godziny drogi i skończyliśmy naszą całodniową tułaczkę. Ten dzień był dla mnie cięższy niż podchodzenie pod przełęcz ale jesteśmy!!!