Cóż, spakowaliśmy się, zostawiając zbędny balast w hotelu i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Był ranek, no i faktycznie autobus jak by czekał na nas. Pięć godzin później, ubożsi o 200Rp wylądowaliśmy w Besisahar. Przy wylocie z miasteczka jest punkt gdzie trzeba zarejestrować swój TIMS, ale jak ktoś był oszczędny i mądry i nie posiadał tej książeczki, po prostu przechodził dziarskim krokiem nie zważając na nawoływania pani z kantorka:)
Do Bhulbule można dojść piechotą w 2 godzinki lub jak my za 100Rp dojechać autobusem. Nie było już miejsca w środku tak że dystans 7km pokonaliśmy na dachu autobusu. Nowe doświadczenia, nowe przeżycia nowe siniaki na całym ciele :)
Bhulbule to wieś gdzie zaczynamy naszą podróż, to tu trzeba okazać pozwolenie na wejście do parku i podstemplować je, takich punktów na trasie jest kilka i nie da się ich nijak ominąć. Gdy przechodzimy przez most zaczynamy naszą podróż. Zbliżała się 16ta tak że przed nami 2, 3 godziny drogi, żeby zdążyć przed zmierzchem.
Pierwszy dzień to spacerek doliną rzeki Marsyangadi Khola, która będzie nam towarzyszyć aż pod samą przełęcz Thorung La. Mijaliśmy wiele wiosek w których zawsze można znaleźć miejsce do spania i coś do jedzenia. Fajną rzeczą jest to, że gdy człowiek zdecyduje się gdzieś zostać na noc można wynegocjować darmowy nocleg, pod warunkiem że będzie się jeść na miejscu. Korzystaliśmy z tego przywileju nagminnie. Udało nam się dojść przed zmierzchem do Bahundanda.
Przez następne dni powoli pięliśmy się w górę, podejścia stawały się coraz stromsze, odległości coraz dłuższe, zmęczenie coraz większe, a Isa coraz zrzędliwsza. Nie obyło się bez płaczu, krzyku, zwątpienia, załamania ale z każdym dniem byliśmy bliżej celu.
Negatywną stroną trekingu o tej porze roku jest ogromna liczba turystów, ja na przykład potrzebuje samotności żeby rozkoszować się majestatem gór i pięknem przyrody. Pozytywem jest na pewno otaczająca wszystko zieleń, przynajmniej do wysokości 3500m.
Przy drodze wszędzie rosły krzaki dziko rosnącej marihuany, można było zerwać wysuszyć, lub na szybko przygotować haszysz. Jak się robi haszysz nie będę tłumaczył, bo to każde dziecko wie, a jak nie wie, to niech skorzysta z kopalni wiedzy jaką jest internet.
Piątego dnia naszej wędrówki dotarliśmy do Manang. We wszystkich przewodnikach autorzy radzą żeby zrobić sobie tam jeden dzień na aklimatyzacje, zwiedzić pobliski jezioro lodowe, odpocząć. Cóż co do jeziora, to piękniejsze widziałem w Alpach, a sam Manang to takie małe Krupówki, pełno turystów, hoteli, sklepów, restauracji, ogólnie nieciekawe jak dla mnie. Polecam zatrzymanie się wioskę wcześniej lub dalej, ciszej spokojniej i milej. Uciekaliśmy z Manang o świcie.
Po drodze spotkaliśmy Artura, jednego z członków załogi filmowców, okazało się że na trasie część załogi się rozproszyła i on stanowi czoło peletonu. Ha ha jednak ich przegoniliśmy :)
Z Arturem doszliśmy do Letdar, on tam został na noc, a my z Izą atakowaliśmy kierunek przełęcz i po 3 godzinach dotarliśmy do Thorung Phedi, przedostatniego schroniska po tej stronie przełęczy. Udało nam się dostać ostatni pokój inaczej czekała by nas nos w jadalni, z małymi szansami na spokojny sen, ostatni przed atakiem góry.
Żeby zdążyć przed wieczorem do Mukthinat z Thorung Phedi wystarczy wyjść około 9tej. Tak też uczyniliśmy choć ruch w schronisku rozpoczął się już koło czwartej rano. Czekało nas teraz 4 godziny ostrego podejścia i naprawdę było ostre i męczące. W dodatku od wysokości 5000m zaczął padać śnieg, grad i ostro wiało. Szukałem na horyzoncie gdzie jest ta przeklęta przełęcz, ale za jedną górą była kolejna, a za kolejną następna i tak chyba z siedem osiem podrząd. Jednak się udało, 13.30 osiągnęliśmy szczyt. Na wysokości 5416m jest mały domek w którym można w okresie turystycznym liczyć na kubek herbaty, chyba najdroższej w całym Nepalu 100Rp, a dla zgłodniałych jest też snickers czy mars. Szybkie zdjęcia na przełęczy i schodzimy w dół 5 godzin do Mutkhinat, jedna z piękniejszych wiosek na szlaku.
Z Mutkhinat kursują jeepy do Jomson, my ruszyliśmy piechotą. W dolinie rzeki Kali Ghandaki wiał porywisty wiatr, tak silny, że pokonanie jego odbierało nam resztki naszej energii. Gdy dotarliśmy do Jomson, Isa miała już dosyć, i tak wielki szacunek że dała radę pokonać góry. Postanowiliśmy rano wracać autobusem do Pokhary.
Okazało się to nie takie proste. Najpierw za 775Rp dostaliśmy się do Ghasy. Po drodze mijaliśmy Marphe słynną z sadów jabłkowych, gdzie zaopatrzyłem się w wyśmienite Brendy. Potem za 300Rp zjechaliśmy znowu w dół kilka kilometrów, po wąziutkiej drodze z kierowcą ujaranym jak ta lala,ale tylko pod jakiś wodospad, musieliśmy ruszyć kawałek piechotą i po jakiś 20minutach trafiliśmy na coś co przypominało postój autobusów. Tam za 600Rp zaokrętowaliśmy się na jeepa prosto do miasta Bani. Na szczęście mieliśmy stamtąd od razu połączenie do Pokhary. Jeszcze tylko 200Rp na bilet 4 godziny drogi i skończyliśmy naszą całodniową tułaczkę. Ten dzień był dla mnie cięższy niż podchodzenie pod przełęcz ale jesteśmy!!!
2 komentarze:
tu znow Ziemniak. dalej o kosztach:) powiedz mi Maly jakim budzetem na dzien trzeba dysponowac zeby przezyc na treku wokol Annapurny nie glodujac?? aha i z tego co pisales to byles w tamtym roku na tym treku w grudniu, ja bede na przelomie listopada i grudnia, bardzo zimno, trzeba jakis cieply spiwor itp??
cieply spiwor jak najbardziej, od 3000m noce byly na minusie, teraz bylo cieplej okolo +5, na dzien wydawalem od 700Rp do 1200, wez tabletki do czyszczenia wody, duzo pluszzza, okulary i szminke do ust bo pekaja jak cholera. W dzien jest dosyc cieplo, jedynie na przeleczy chlodniej ale na plusie, a i na gorze strasznie wieje. Nie musisz wyrabiac TIMS'U ale w bessisachar przemknac kolo punktu kontroli, najlepij schowac sie za wycieczka lub autobusem, lub poprostu przejsc.
Zakupy lepiej w Katmandu zrobic.
Pozdro
Prześlij komentarz