wtorek, 2 marca 2010

Nairobi - dużo hałasu o nic.

Znowu zabawiliśmy tylko jeden dzień w Kabale nie za bardzo wnikając w skarby ugandyjskiej stolicy. Następnego dnia ruszaliśmy do Kenii. Ale że do Kenii również nam się nie spieszyło, postanowiliśmy się zatrzymać w Jinjy. Plan był taki, żeby nad brzegiem jeziora, w końcu sobie poleżeć w słoneczku. Niestety fatum pogodowe wisiało nad nami czarnymi chmurami. W Jinjy, z powodu deszczu, odwiedziliśmy tylko dworzec autobusowy. Chcąc, nie chcąc trzeba jechać do Kenii. Dojechaliśmy do Mabele, miasta na granicy, nie było problemów z wizą kenijską, nie trzeba było kupować nowej, po prostu na starą wróciliśmy z powrotem. Zaraz przy granicy stało pełno naganiaczy sprzedających bilety do autobusów do Nairobii. Miasto Eldoret leżało po drodze. Zdecydowaliśmy się jechać autobusem. Oczywiście witamy w Kenii, od razu na dzień dobry próbowano nas naciąć na kasę mówiąc że 500 Ks za przejazd to normalna cena. Wiedzieliśmy że to nie prawda, w końcu stanęło na 400Ks choć i tak uważamy, ze przycięli jeszcze stówę na nas. Kenia, muszę myśleć pozytywnie bo ostatnie trzy tygodnie będą dla nas masakrą. Ale jak tu myśleć pozytywnie jak magicy od autobusu nie wlali paliwa i silnik wziął i stanął. Oczywiście zapowietrzyli silnik i nie mogli go potem odpalić. Próbując to naprawić za pomocą młotka i klucza piętnastki, jedynych dostępnych narzędzi, poświęcając sobie zapałkom, rozwalili wszystko dokumentnie, tak ze musieli sprowadzać mechanika z pobliskiego miasta. Przez to cale zamieszanie mieliśmy 3 godzinny postój i w Eldoret byliśmy dopiero przed północą. Na szczęście to miasto nie zasypia nigdy. Bez problemu znaleźliśmy nocleg. Żeby nie wylądować w Nairobi w nocy postanowiliśmy pojechać do miasta Nawisha. Gdy weszliśmy na dworzec kilkunastu naganiaczy chciało nam sprzedać miejsca w swoim wanie, ale nie chcieli negocjować ce, dlatego my wybraliśmy najtańszą opcje- autobus 350Ks. Już siedząc w autobusie, naganiacze nie dawali za wygrana, oni się sami nakręcają, zwariowane wariaty. Dojechaliśmy do Navishy. Kierowca wysadził nas na obwodnicy miasta, do centrum nie było daleko, zrezygnowaliśmy z podwiezienia motorem i poszliśmy piechotą. Po drodze, zaczepiło nas 3 dość dziwnie i bidnie wyglądających gości. Byli ubrani w dziurawe koszulki, podarte spodnie i kalosze. Chcieli nam sprzedać marihuanę. Byli to najdziwniejsi dilerzy jakich kiedykolwiek widziałem. Jeżeli komuś diler kojarzy się z BMW czarnymi okularami i tego typu atrybutami zapraszam do Kenii, może się trochę zdziwić.
Miasto w którym wylądowaliśmy znajduje się nad pięknym jeziorem, ale jak ktoś pomyśli że dzięki temu można tu dostać tanie ryby to jest w błędzie. Ceny są takie, jak za pstrąga na Krupówkach. Szkoda, bo na rybkę miałem sumaka. Mieścina jest bardzo mała, jak większość afrykańskich miast które mijaliśmy i nie za bardzo ma się czym pochwalić.
Rano pojechaliśmy do Nairobii. Bilet kosztował 150Ks i droga minęła bardzo szybko. Stolica jest bardzo rozległa i minęło dobre pół godziny od rogatek gdy dostaliśmy się do centrum. Znaleźliśmy dość tani nocleg, jak na miejscowe warunki, w Zahra Hotel 500Ks. Hotel ten mieści się na głównej ulicy miasta River Rd. i jest prowadzony przez ortodoksyjnych Muzułmanów, którzy już na wstępie powiedzieli nam, że w związku z tym, panuje kompletny zakaz spożywania alkoholu, ja dumnie odpowiedziałem że my, jako hiper ortodoksyjni chrześcijanie nie bierzemy alkoholu do ust, co wywołało lekką konsternacje.
Coz mogę napisać o stolicy??? Jest gwarna ruchliwa, nowoczesna jak na afrykański warunki, ale nie ma duszy, nie ma tego ulicznego życia, które jest w innych miastach. Ale jest to miasto bez historii, w którym muzeum stawia się pisarce Karen Blixen, a wystarczyło być jej kochankiem aby zasłużyć na pomnik. Cale centrum, ok, jest ładne, czyste i zadbane ale to tyle, zero ochów i achów. Co najgorsze po zmroku lepiej nie wychodzić na ulice. Jest to obok Johannesburga, najniebezpieczniejsze miasto w Afryce. Wróciliśmy wiec o 18tej do pokoju nie mogąc się doczekać kiedy rano z tad wyjedziemy

Brak komentarzy: