sobota, 6 marca 2010

Mombasa - miasto z duszą.

Żeby z Lolitoktok dojechać do Mombasy, trzeba się troszkę wrócić w stronę Nairobi, do miasta o przedziwnej nazwie Email (Bus kosztuje 300Ks) , a potem już prosto do Mombasy (700Ks). Można tez skrócić trochę drogę o dobrych 100km, ale trzeba przebić się przez Tanzanię. Niestety nie mogliśmy uzyskać pewnych informacji czy da się to zrobić bez kupowania za 100$ wizy, dlatego zrezygnowaliśmy z tej trasy. Nie wiedzieliśmy czego spodziewać się po Mombasie, ale już od pierwszych chwil w tym mieście zdawaliśmy sobie sprawę że przyjazd tu to strzał w dziesiątkę. Miasto to istny magiel kulturowy, czułem się tam jak w domu. Przez setki lat przez półwysep przetaczały się, rożne nacje. Swoje piętno na mieście, oprócz rdzennych Afrykańczyków zostawili, Arabowie, Portugalczycy, Anglicy oraz tysiące innych kupców z Chin, Indii i Indonezji. Od razu widać to na mieście, mimo ze panuje tu islam, jest kolorowo, wesoło, a cale życie toczy się na ulicy.

Znaleźliśmy w miarę tani nocleg w Hotelu Plaza, 500Ks, i bez obawy, wieczorem poszliśmy w miasto. Na ulicach jest pełno straganów ze słodkimi ciastkami, czajem, przepysznymi samosami, smażoną lub wędzoną ryba, daktylami, Świerzymi sokami, owocami i wszystkim czego sobie można wymarzyć. Do tego, jako że to miasto portowe, ulice zawalone są kramami z najróżniejszymi towarami a Chin, od koszulek, przez ładowarki do telefonów, po motory. Postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień. W miasto ruszyliśmy z rana, tu na wybrzeżu panują nieludzkie upały, jedyne schronienie dają podcienia starych pokolonialnych budynków. Do południa kręciliśmy się po starym mieście, mimo ze to dość biedna i trochę zaniedbana dzielnica ma swój niepowtarzalny urok. Wreszcie pojawił się orzeźwiający sok z trzciny cukrowej, niewidziany przez nas od czasów Egiptu. Po południu kupiliśmy bilet, na jutrzejszy autobus do Lamu - 700Ks. Jeszcze wrócimy do Mombasy, na pewno, na kilka dni bo warto i mamy stad lot, do Brukseli 22go. Tu upal, słonko, przepięknie, a w Europie pewnie dalej mrozy - bryyy......

czwartek, 4 marca 2010

Loitoktok - knajpa z widokiem na Kilimandżaro.

Zrywaliśmy się z Nairobi wcześnie rano, po ciężkiej, głośnej nocy. Najpierw, do drugiej nad ranem, trwało pompowanie wody do naszego hotelu przez bardzo stary beczkowóz, a potem od czwartej zaczęły się zjeżdżać do stolicy autobusy ze wszystkich zakątków Kenii. Swoja obecność komunikowały trąbieniem w odstępach 20sekundowym. Pamiętajcie, mimo ze nocleg na River Road jest najtańszy, to noclegiem tego nazwać nie można.
Naszym następnym celem była mieścina Lolitoktok, oczywiście nie dlatego ze ma tak śmieszną nazwę ale dlatego że stamtąd jest najlepszy widok na Kilimandżaro. Oczywiście jeżeli niebo nie jest zachmurzone. My mieliśmy pecha, noc wcześniej padało i chmury spowiły wierzchołek, który tylko rzadka przebijał się przez kumulusy i ukazywał ośnieżony szczyt. Podroż (450Ks)trwała 3godziny, z czego ostatnie pół po niemiłosiernych wybojach. Gdy dojechaliśmy na miejsce Lolitoktok ukazał się wielka dziura, z dwoma hotelami, małym targiem, i pięcioma knajpami, hmm... bardzo dziwne miejsce. Pochodziliśmy trochę po okolicy z nadzieja ze Kilimandżaro ukarze się w pełnej okazałości. Udało się, jeszcze przed wieczorem chmury rozwiały się zupełnie. Przed nami ukazała się wielka góra z ośnieżonym szczytem. Do podnóża było jakieś 20, 30 km, a sam szczyt nie wyglądał na wymagający, ach, chciało by się tam wejść, ale cena ponad 1000$ ostudza nasz zapal niczym ten śnieg na wierzchołku. Cóż było robić, udaliśmy się do jednej z 5 knajp na piwo lane, w stylu kenijskim, czyli cieple, bez gazu, w plastikowym, brudnym kubku ale za 40Ks czyli 1,60zl. Gdy sobie wspomnę kulturę picia alkoholi w Etiopii, to aż zal serce ściska. Ale miejscowym to nie przeszkadza, co gorsza najchętniej pitym trunkiem jest wódka z trzciny, pita wprost z 50ml plastikowego woreczka, w temperaturze barowej, czyli około +30 stopni. Oj dużo się jeszcze muszą nauczyć. W knajpie był oczywiście ochroniarz. Do tej roboty najchętniej najmują się Masajowie. Cieszą się dużym respekt wśród pijących, pod warunkiem ze są trzeźwi, inaczej sami dostają po nosie. Dla mnie ochroniarz w sukience, koralikach i kolorowymi bransoletkami na rekach wyglądał trochę zniewieściale, mimo ze miał potężnego kija, którym raz na jakiś czas wywijał. Masaj poczuł się w obowiązku pilnowania dwóch Muzungu, przez co nie odstępował nas na krok, co było dosyć krepujące gdy się chciało pójść do toalety :)
Gdy wszyscy miejscowi byli już w dobrych humorach zaczęły się tance. Wszyscy bawili się przednio, mimo ze na 10 chłopa przypadały 2 panienki. Bardzo mi się podobało to wioskowe szaleństwo, wybawiłem się za wszystkie czasy na tym wyjezie. Rano, po ostatnim rzucie oka na Kilimandżaro, pojechaliśmy do Mombasy.

wtorek, 2 marca 2010

Nairobi - dużo hałasu o nic.

Znowu zabawiliśmy tylko jeden dzień w Kabale nie za bardzo wnikając w skarby ugandyjskiej stolicy. Następnego dnia ruszaliśmy do Kenii. Ale że do Kenii również nam się nie spieszyło, postanowiliśmy się zatrzymać w Jinjy. Plan był taki, żeby nad brzegiem jeziora, w końcu sobie poleżeć w słoneczku. Niestety fatum pogodowe wisiało nad nami czarnymi chmurami. W Jinjy, z powodu deszczu, odwiedziliśmy tylko dworzec autobusowy. Chcąc, nie chcąc trzeba jechać do Kenii. Dojechaliśmy do Mabele, miasta na granicy, nie było problemów z wizą kenijską, nie trzeba było kupować nowej, po prostu na starą wróciliśmy z powrotem. Zaraz przy granicy stało pełno naganiaczy sprzedających bilety do autobusów do Nairobii. Miasto Eldoret leżało po drodze. Zdecydowaliśmy się jechać autobusem. Oczywiście witamy w Kenii, od razu na dzień dobry próbowano nas naciąć na kasę mówiąc że 500 Ks za przejazd to normalna cena. Wiedzieliśmy że to nie prawda, w końcu stanęło na 400Ks choć i tak uważamy, ze przycięli jeszcze stówę na nas. Kenia, muszę myśleć pozytywnie bo ostatnie trzy tygodnie będą dla nas masakrą. Ale jak tu myśleć pozytywnie jak magicy od autobusu nie wlali paliwa i silnik wziął i stanął. Oczywiście zapowietrzyli silnik i nie mogli go potem odpalić. Próbując to naprawić za pomocą młotka i klucza piętnastki, jedynych dostępnych narzędzi, poświęcając sobie zapałkom, rozwalili wszystko dokumentnie, tak ze musieli sprowadzać mechanika z pobliskiego miasta. Przez to cale zamieszanie mieliśmy 3 godzinny postój i w Eldoret byliśmy dopiero przed północą. Na szczęście to miasto nie zasypia nigdy. Bez problemu znaleźliśmy nocleg. Żeby nie wylądować w Nairobi w nocy postanowiliśmy pojechać do miasta Nawisha. Gdy weszliśmy na dworzec kilkunastu naganiaczy chciało nam sprzedać miejsca w swoim wanie, ale nie chcieli negocjować ce, dlatego my wybraliśmy najtańszą opcje- autobus 350Ks. Już siedząc w autobusie, naganiacze nie dawali za wygrana, oni się sami nakręcają, zwariowane wariaty. Dojechaliśmy do Navishy. Kierowca wysadził nas na obwodnicy miasta, do centrum nie było daleko, zrezygnowaliśmy z podwiezienia motorem i poszliśmy piechotą. Po drodze, zaczepiło nas 3 dość dziwnie i bidnie wyglądających gości. Byli ubrani w dziurawe koszulki, podarte spodnie i kalosze. Chcieli nam sprzedać marihuanę. Byli to najdziwniejsi dilerzy jakich kiedykolwiek widziałem. Jeżeli komuś diler kojarzy się z BMW czarnymi okularami i tego typu atrybutami zapraszam do Kenii, może się trochę zdziwić.
Miasto w którym wylądowaliśmy znajduje się nad pięknym jeziorem, ale jak ktoś pomyśli że dzięki temu można tu dostać tanie ryby to jest w błędzie. Ceny są takie, jak za pstrąga na Krupówkach. Szkoda, bo na rybkę miałem sumaka. Mieścina jest bardzo mała, jak większość afrykańskich miast które mijaliśmy i nie za bardzo ma się czym pochwalić.
Rano pojechaliśmy do Nairobii. Bilet kosztował 150Ks i droga minęła bardzo szybko. Stolica jest bardzo rozległa i minęło dobre pół godziny od rogatek gdy dostaliśmy się do centrum. Znaleźliśmy dość tani nocleg, jak na miejscowe warunki, w Zahra Hotel 500Ks. Hotel ten mieści się na głównej ulicy miasta River Rd. i jest prowadzony przez ortodoksyjnych Muzułmanów, którzy już na wstępie powiedzieli nam, że w związku z tym, panuje kompletny zakaz spożywania alkoholu, ja dumnie odpowiedziałem że my, jako hiper ortodoksyjni chrześcijanie nie bierzemy alkoholu do ust, co wywołało lekką konsternacje.
Coz mogę napisać o stolicy??? Jest gwarna ruchliwa, nowoczesna jak na afrykański warunki, ale nie ma duszy, nie ma tego ulicznego życia, które jest w innych miastach. Ale jest to miasto bez historii, w którym muzeum stawia się pisarce Karen Blixen, a wystarczyło być jej kochankiem aby zasłużyć na pomnik. Cale centrum, ok, jest ładne, czyste i zadbane ale to tyle, zero ochów i achów. Co najgorsze po zmroku lepiej nie wychodzić na ulice. Jest to obok Johannesburga, najniebezpieczniejsze miasto w Afryce. Wróciliśmy wiec o 18tej do pokoju nie mogąc się doczekać kiedy rano z tad wyjedziemy