piątek, 27 listopada 2009

Port Sid - niezły kanał.

Po zwiedzeniu zatłoczonego Kairu i dostojnych tysiącletnich piramidach w Gizie, postanowiliśmy zobaczyć kawałek morza, a przede wszystkim Kanał Sueski. Pojechaliśmy więc do Port Saidu. Dworzec autobusowy w stolicy mieści się w centrum handlowym Gateway. Na szczęście, był on oddalony o 10min od naszego Hotelu. Jak zwykle skontrolowano rentgenem nasze bagaże na obecność broni, środków wybuchowych,maczet i Allach wie czego ale zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić. W Egipcie już od kilkunastu lat trwa nieustanny stan wojenny, na ulicach jest pełno uzbrojonych żołnierzy w długą broń. Mają wzbudzać chyba respekt, ale nie przeszkadza im prosić o bakszysz z byle powodu, co jest raczej komiczne niż straszne. Ze stanem wojennym jest tak, że kiedy ma się już kończyć i następuje pewne rozluźnienie, terroryści muzułmańscy zaraz kogoś z turystów odstrzelą albo coś wysadzą i znowu jest pretekst do jego przedłużenia. Dzięki temu, zgodnie z prawem, można za mordę trzymać opozycje a nieposłusznych rządowi wrzucać bezkarnie do więzień. Nas to jednak nie dotyczy gdyż turyści jak wiadomo są dla nich wielkim chodzącym portfelem, a o kurę znoszącą złote jaja się dba. Kupiliśmy zatem za 16EGP bilet do Port Saidu i w drogę. W mieście zameldowaliśmy się po trzech godzinach. Dworzec autobusowy jest oddalony jakieś 5 km od centrum ale prowadzi tam tylko jedna droga po której kursują minibusy. Niestety w centrum zaczęły się schody. Mieliśmy adres i nazwę hotelu, który miał być najtańszy w mieście ale za bardzo nie mieliśmy pojęcia gdzie się udać. W naszym przewodniku nie było mapki miasta było natomiast napisane ze mieści się przy targu. Cóż z tego, jeżeli każda z mijanych przez nas uliczek po południu zmieniała się w targowisko. Znajomość angielskiego nie była wśród autochtonów imponująca ale mimo wszystko udało nam się zakwaterować w Hotelu Mereland (40EGP za dwójkę). Wieczorem udaliśmy się na miasto. Co było zastanawiające, co chwila natykaliśmy się na spętane byki i barany stojące w różnych zaułkach miasta. Dopiero poznany przypadkiem pół Egipcjanin i pół Rosjanin, marynarz Floty Białomorskiej, wytłumaczył nam, że zaczyna się jakieś 5 dniowe muzułmańskie święto, a to są zwierzęta ofiarne. Ranek ukazał nam to w pełni. Zwierzęta zarzynano i oprawiano na chodnikach, jucha spływała rynsztokami ku uciesze gawiedzi, a dzieci bawiły się zdartą skórą i ogonami taplając się w krwi po kostki. Widok tej jatki nie należał do najmilszych, więc mimo iż nie jestem wegetarianinem, na śniadanie wybrałem jarskiego falafela. Uciekliśmy nad morze, niestety plaża nie należała do najczystszych, a woda nie zachęcała do kąpieli. Prawdopodobnie wynikało to z bliskości portu.
Postanowiliśmy ruszać dalej w stronę Luksoru. Ale najpierw, aby docenić piękno Kanału Sueskiego, pojechaliśmy pociągiem do Ismailii. Tory kolejowe poprowadzone są równolegle do kanału, a widok olbrzymich statków, prawie na wyciągnięcie ręki zapiera dech. Ismailia jest małym, cichym miasteczkiem z pięknym meczetem w centrum. Za 5EGP wzięliśmy taksówkę do dworca autobusowego, a stamtąd dostaliśmy się do Suezu. Za 2 godziny mieliśmy następny transport do Luksoru, więc nie było czasu na zwiedzanie miasta. Kupiliśmy bilet za 65EGP to jest około 32 zł za 850km i ruszyliśmy w drogę. Niestety nie obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Po jakiś 300km złapaliśmy gumę i musieliśmy czekać trzy godziny aż podstawią drugi autobus. Koniec końców wczesnym rankiem dojechaliśmy do celu.

Brak komentarzy: