Ruszyłem
rano o dziewiątej ze stolicy, w kierunku Tajlandii. Żal mi się
było żegnać ze wszystkimi, bo był to najlepszy miesiąc moich
wakacji. Niestety zostały mi tylko 2dni wizy i czas trochę naglił.
W planie północna Tajlandia. Droga dłużyła się niemiłosiernie,
wyszło ponad 10 godzin w busie. Więc kiedy wylądowałem w Poi Pet
byłem wysuszony na skwarka. Gdy doszedłem do granicy za ostatnie
4000 Riali (1$) chciałem kupić dwa małe piwka , co by tego skwarka
trochę pomoczyć. Niestety nieprzyjemna pani stwierdziła że jedno
piwko kosztuje 3000R. Wybrałem więc piwko ANGHOR. Tu małe
wyjaśnienie, akurat w tym czasie kiedy byłem w Kambodży, była
szansa,wygrać następne piwo, gdy pod zawleczką puszki pojawi się
piktogram piwa. No cóż chytra baba miała pecha, wygrałem jedno,
potem drugie, a kiedy wygrałem piąte, to ludzie zaczęli mi bić
brawo. No ale na tym się moje dobre szczęście skończyło.
Podszedłem pod granicę, a tu okazuje się że zamykają ją o
20tej, myślałem że nie zdążę, zostało mi kilka minut, ale
udało się. No prawie sukces, prawie, bo dostałem tylko wizę na
14dni. Jak bym nie zdążył mój plan był by wykonany, a tu wiza
tylko do 8go lutego a ja mam lot 9go. Co robić? Proste zmienić
plan. Postanowiłem pojechać do Malezji. Ale najpierw muszę się
dostać do pierwszego miasta z tanim pociągiem do Bangkoku (48B –
rusza o 6.40 i 13.30) W sumie to tylko 6 km
. Po jakiś 10min marszu
zatrzymała się babka z 5letnim synkiem, zaprosiła na skuterek i
dowiozła do dworca. Trochę pogadaliśmy, angielski na dość
wysokim poziomie, no ale cóż dziesiąta dochodziła więc dzieciak
zmęczony. Podziękowałem za podwózkę ona odjechała, a ja jeszcze
w pobliskim sklepie kupiłem 2 piwka na podróż i wygodnie samotnie
wyłożyłem się na ławkach, czekając jak o 6tej otworzą kasę.
Po jakiejś godzinie pojawił się lekko zawiany koleś na motorku i
zarzucił mnie potokiem angielsko – tajskich słów, z czego
zrozumiałem : motor, żona, whisky, jedzenie, jedziemy. Mówię
czemu nie, wsiadam z nim na skuter i dojeżdżamy do jakiejś
chawiry. Okazało się że to małżonek mojej wybawczyni. Siedliśmy
do późnej, raczej bardzo późnej kolacji. Dzieciak spał, pani
domu się krzątała, a pan domu częstował, mocnymi alkoholami.
Przy tym upale, nawet w nocy jest 25stopni, zostałem przy piwie.
Gadaliśmy, na ile to było możliwe, do piątej, po tym jak pan domu
zmęczony poszedł spać, podziękowałem za gościnę, i ruszyłem
na dworzec, nie było to daleko. Kupiłem bilet, władowałem się do
pociągu i poszedłem spać.
W
Bangkoku byłem po południu, wsiadłem do autobusu 53 i byłem w
turystycznym getcie. Złe wiadomości to takie że moja przystań z
tanim noclegiem już nie istnieje, zakończyli działalność
pierwszego stycznia. Cóż za 180BHT znalazłem miejscówkę w Mary V
hotel. Byłem tam kilka lat temu, da się przeżyć bez internetu,
ale oni nawet nie mieli kontaktu żeby naładować głupie mp3 czy
telefon. Postanowiłem się tylko przespać, a rano walić prosto na
dworzec z nadzieją że złapię jakiś pociąg do Hat Yai.
Udało
się!!! Za 259 BHT miałem bilet na osobowy – 1000km :) i jeszcze
4 godziny do odjazdu. Siadłem więc u Chińczyka, dałem mu
wszystkie sprzęty do ładowania i umówiłem się że będę pić
piwo u niego dopóki się nie naładują. Całe szczęście, baterie
ładują się szybko i pełen energii ruszyłem do Hat Yai.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz