sobota, 25 stycznia 2014

Raz się wygrywa, a raz przegrywa.



Ruszyłem rano o dziewiątej ze stolicy, w kierunku Tajlandii. Żal mi się było żegnać ze wszystkimi, bo był to najlepszy miesiąc moich wakacji. Niestety zostały mi tylko 2dni wizy i czas trochę naglił. W planie północna Tajlandia. Droga dłużyła się niemiłosiernie, wyszło ponad 10 godzin w busie. Więc kiedy wylądowałem w Poi Pet byłem wysuszony na skwarka. Gdy doszedłem do granicy za ostatnie 4000 Riali (1$) chciałem kupić dwa małe piwka , co by tego skwarka trochę pomoczyć. Niestety nieprzyjemna pani stwierdziła że jedno piwko kosztuje 3000R. Wybrałem więc piwko ANGHOR. Tu małe wyjaśnienie, akurat w tym czasie kiedy byłem w Kambodży, była szansa,wygrać następne piwo, gdy pod zawleczką puszki pojawi się piktogram piwa. No cóż chytra baba miała pecha, wygrałem jedno, potem drugie, a kiedy wygrałem piąte, to ludzie zaczęli mi bić brawo. No ale na tym się moje dobre szczęście skończyło. Podszedłem pod granicę, a tu okazuje się że zamykają ją o 20tej, myślałem że nie zdążę, zostało mi kilka minut, ale udało się. No prawie sukces, prawie, bo dostałem tylko wizę na 14dni. Jak bym nie zdążył mój plan był by wykonany, a tu wiza tylko do 8go lutego a ja mam lot 9go. Co robić? Proste zmienić plan. Postanowiłem pojechać do Malezji. Ale najpierw muszę się dostać do pierwszego miasta z tanim pociągiem do Bangkoku (48B – rusza o 6.40 i 13.30) W sumie to tylko 6 km
. Po jakiś 10min marszu zatrzymała się babka z 5letnim synkiem, zaprosiła na skuterek i dowiozła do dworca. Trochę pogadaliśmy, angielski na dość wysokim poziomie, no ale cóż dziesiąta dochodziła więc dzieciak zmęczony. Podziękowałem za podwózkę ona odjechała, a ja jeszcze w pobliskim sklepie kupiłem 2 piwka na podróż i wygodnie samotnie wyłożyłem się na ławkach, czekając jak o 6tej otworzą kasę. Po jakiejś godzinie pojawił się lekko zawiany koleś na motorku i zarzucił mnie potokiem angielsko – tajskich słów, z czego zrozumiałem : motor, żona, whisky, jedzenie, jedziemy. Mówię czemu nie, wsiadam z nim na skuter i dojeżdżamy do jakiejś chawiry. Okazało się że to małżonek mojej wybawczyni. Siedliśmy do późnej, raczej bardzo późnej kolacji. Dzieciak spał, pani domu się krzątała, a pan domu częstował, mocnymi alkoholami. Przy tym upale, nawet w nocy jest 25stopni, zostałem przy piwie. Gadaliśmy, na ile to było możliwe, do piątej, po tym jak pan domu zmęczony poszedł spać, podziękowałem za gościnę, i ruszyłem na dworzec, nie było to daleko. Kupiłem bilet, władowałem się do pociągu i poszedłem spać.
W Bangkoku byłem po południu, wsiadłem do autobusu 53 i byłem w turystycznym getcie. Złe wiadomości to takie że moja przystań z tanim noclegiem już nie istnieje, zakończyli działalność pierwszego stycznia. Cóż za 180BHT znalazłem miejscówkę w Mary V hotel. Byłem tam kilka lat temu, da się przeżyć bez internetu, ale oni nawet nie mieli kontaktu żeby naładować głupie mp3 czy telefon. Postanowiłem się tylko przespać, a rano walić prosto na dworzec z nadzieją że złapię jakiś pociąg do Hat Yai.

Udało się!!! Za 259 BHT miałem bilet na osobowy – 1000km :) i jeszcze 4 godziny do odjazdu. Siadłem więc u Chińczyka, dałem mu wszystkie sprzęty do ładowania i umówiłem się że będę pić piwo u niego dopóki się nie naładują. Całe szczęście, baterie ładują się szybko i pełen energii ruszyłem do Hat Yai.

Brak komentarzy: