piątek, 26 lutego 2010

Wyspy Sesse w deszczu

Przyszedł czas by już definitywnie opuścić Kabale. Niestety pogoda nie pozwoliła na to zbyt szybko. Dopiero kolo południa, miedzy jednym deszczem a drugim, udało nam się dotrzeć na dworzec autobusowy. Naszym celem było miasto Masaka. Jest ono na drodze do stolicy, tak że autobusy jeżdżą z dość dużą częstotliwością. Zaopatrzeni w bilet za 16000Ush ruszyliśmy w kilku godzinna podroż. Niestety konduktor zapomniał nas wysadzić na miejscu, ale dopiero wioskę dalej, zdarza się. My niestety musieliśmy złapać jakiś przewóz na miejsce. Zatrzymała się osobowa Toyota i jako pasażer nr 6 i 7 załadowaliśmy się do samochodu. Nie obyło się już na miejscu bez małych zgrzytów, kierowca chciał od nas więcej pieniędzy niż się umawialiśmy przed jazdą . Przypadek wart odnotowania, bo po raz pierwszy, Ugandyjczyk chciał nas naciąć na kasę. Ale po prawie 4 miechach na Czarnym Ladzie nie z nami te numery - Bruner!
O Masace można powiedzieć tyle, że jest tam rynek, targ, meczet, bardzo wolno działający internet i pyszna smażona ryba. To tyle nie zastanawialiśmy sie nad innymi urokami to tylko miasto przesiadkowe.
Zeby dotrzeć do promu na wyspy Sesse trzeba z Massaki dostać się do małego miasta na krzyżowce głównych tras. Jako że dzionek był piękny, a droga była z górki zrobiliśmy trasę piechotą, zajęło to nam pół godzinki. Tam, na dworcu autobusowym, wpakowaliśmy się do busa i czekaliśmy aż uzbiera się komplet czyli zwyczajowe dwadzieścia kilka osób w 14 miejscowym pojeździe:) Zajęło to kolejną godzinkę. Ruszyliśmy do promu, to tylko 20 kilometrów szutru w przeładowanym wanie w trzydziestu kilu stopniowym upale - luzik, takie rzeczy już mnie przerażają, a cop ciekawe czuje w nich jakaś sadomasochistyczna przyjemność.
Prom niestety nam uciekł więc w słoneczku, zajadając ananasa czekaliśmy na następny. Gdy przypłynął , ciasno upakowano 3 wany,jedna ciężarówka i 2 samochody osobowe, a do tego setkę ludzi. potem pół godzinki rejsu i dodatkowe półtora w aucie do wioski Kalangala. Uff jesteśmy!!!!
Zastanawialiśmy się nad noclegiem, gdzie może być fajne, wyluzowane miejsce. Nasz wybór padł na camping Hornbi, tylko dlatego, że przewodnik odradzał to miejsce, a dokładniej właścicieli. Na miejscu okazało sie ze nasz wybór to strzał w dziesiątkę. Camping prowadziła, już od szesnastu lat dwójka czterdziestokilku letnich, niemieckich hipisów, kompletnie rozwalonych jointami i alkiem ale przemiłych, choć z zakodowanym niemieckim porządkiem. Dla nich świat zatrzymał się piętnaście lat temu, ale byli z tym bardzo szczęśliwi. Na miejscu był bar, a piwo sprzedawali na krechę czego można chcieć więcej od życia. Razem z właścicielami obchodziliśmy hucznie urodziny Bartka. Ten, oprócz darmowego piwa, dostał hipisowski bębenek - milo!!! Zostaliśmy na noc pod namiotem. Niestety ranek przywitał nas deszczem, uciekliśmy pod wiatę, ratując nasze rzeczy przed zmoknięciem i łapczywie wypatrując słońca. Niestety pora deszczowa, to pora deszczowa i przez cały dzień lało. Szkoda bo chcieliśmy popływać i powygrzewać się na słońcu. Następną nockę już spaliśmy w domku, ale za cenę pola namiotowego, kolejny fajny gest ze strony kierownictwa.
Nie czekaliśmy kolejnego dnia aż pogoda się poprawi pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi, spłaciliśmy zaciągnięte długi, co i tak wyszło 50% mniej niż ja to wyliczyłem, ach ci hipisi kiedyś przez to zbankrutują wiec przyjeżdżajcie do nich, puki tam jeszcze są.
Porannym promem za 10000Ush dopłynęliśmy do Entebe, a potem busem dojechaliśmy do Kampali( 2500Ush)
Mimo że pogoda nie dopisała bardzo fajnie się bawiliśmy na wyspach.

środa, 24 lutego 2010

Muzungu in the mist,

Nie za bardzo spieszyliśmy się do Kisoro, ciągle czuliśmy ogólny wyluz po tych kilku dniach w Kabale ale czas goni. Na dworcu znaleźliśmy się dopiero po 11tej i powolutku wielka, biała Toyota zaczynała się zapełniać. Oprócz naszej dwójki, małżeństwem ze słonecznej Kalifornii, oraz trójką Niemców pracujących tu na wolontariacie. W Afryce poznaliśmy bardzo dużo młodych ludzi, pracujących w ten sposób przez pół roku czasem dłużej w szpitalach, dla czerwonego krzyża czy w szkole. Fajna sprawa dla mieszkańców, a dla nich dobra szkoła życia i zawsze jest co wpisać w CV.
Auto było w komplecie 7 muzungu, czyli białych + kierowca i mogło ruszać. Naszym celem był wulkan Muhabura 4127m. Niestety, wspomniana już wcześniej pora deszczowa nie wróżyła najlepiej. Cały czas siąpiło, a szczyty były pokryte gęstymi chmurami. Zdecydowanie nie była to pogoda na szybki sprint na szczyt. Postanowiliśmy to olać, jutro uderzyć do Ruandy a górę zrobić w drodze powrotnej. Znaleźliśmy tani nocleg, poszwendaliśmy się po Kisoro, a jest to naprawdę mała dziura i tyle, czekamy do rana. Ranek jak na złość powitał nas pięknym słońcem, sam nie wiedziałem cieszyć się , czy przeklinać swój los. Wyjście w góry trzeba było zgłosić dzień wcześniej, gdybyśmy tylko znali kaprysy pogody.
Ruszyliśmy do granicy. Droga obchodzi wulkan więc widoki były imponujące. Cały park narodowy po stronie Ugandyjskiej obejmuje aż 3 stożki wulkaniczne i tylko tu, i po stronie Ruandy można zobaczyć Goryle Górskie, ale taka przyjemność kosztuje 500$ :(
Po 3 godzinach dobrnęliśmy do granicy, a tu pasm niepowodzeń ciąg dalszy. Wiza kosztuje 60$, co jeszcze można przeboleć, ale problemem jest to że trzeba tu wrócić, co wiąże się z kupnem kolejnej wizy Ugandyjskiej. Daje to w sumie 110$, nie licząc kosztów życia , za 3,4 dni. Budżet nasz jest skromny i wolimy te pieniądze wydać na góry. Postanowiliśmy ze wracamy. W samochodzie, który nas wiózł z powrotem do Kisoro poznaliśmy 2 młodych Duńczyków, spoko chłopaki i teraz oni stali się naszymi sprzymierzeńcami w podroży. Zapadła decyzja, jutro bez względu na pogodę, wchodzimy na Muhabure. Gdy wróciliśmy do hotelu, obsługa się bardzo ucieszyła, szczególnie dlatego, że przyprowadziliśmy dwójkę nowych gości :)
Zorganizowaliśmy sobie samochód, który rano zawiózł nas pod bazę parku, a popołudniu miał nas odwieść z powrotem koszt to 50000Ush na czterech, trochę dużo ale z monopolem parku nie ma jak walczyć. O godzinie 7 znaleźliśmy się w obozie, tam walka o zniżkę dla studenta za pomocą dońskiej karty bibliotecznej i polskiej karty Euro26 - udana, wypisywanie rachunków i jesteśmy gotowi. Udało się urwać 7$ z przepisowych 50$, zawsze to coś. Na szczęście dostaliśmy super przewodnika Petera i ochroniarza pod bronią Roberta.
Droga wije się trawersami na sam szczyt. Mija się geste lasy, dziwne skarłowaciałe drzewa, lobelie, bambusy, jak na taki krótki odcinek roślinność zmieniała się kilkakrotnie. Po drodze mijamy 2 schrony, ale jako ze my młodzi i wysportowani nie zatrzymujemy się na długo i po 4 godzinach zdobywamy szczyt. Jest on malutki, należy do Ugandy i Ruandy, a w samym środku jest 20metrowe jeziorko wulkaniczne. Tam właśnie, żeby uczcić nasz wyczyn, Bartek wziął kąpiel. Mnie na sam widok było zimno w dodatku zaczęło padać, szczęście które sprzyjało nam cały dzień zaczęło nas opuszczać. Szczyt zasnuł się mglą, a na dodatek rozszalała się burza gradowa. Trzeba było ociekać. Droga w dół, po potwornie śliskim szlaku, trwała 3 godziny. Mokrzy ale szczęśliwi dobrnęliśmy do obozu. Przegnaliśmy się z przewodnikiem, naprawdę super facet i wróciliśmy do miasta. Chcieliśmy uczcić jakimś piwem to osiągnięcie, ale wszyscy byli tak zmęczeni i zmoknięci, że na chęciach się skończyło.
W biurze parku naciągnięto nas na jeszcze jedna wycieczkę, tym razem na Snake Safari. Nie była to wygórowana kwota tylko 12000Ush, wiec czemu nie, zawsze fajnie zobaczyć pytona w akcji :) Chodziliśmy za przewodnikiem, szukaliśmy, szukaliśmy ale nic, po wężu ani śladu, cóż nie zawsze się wygrywa, ale mimo wszystko spacer w chaszczach wokół jeziora i po okolicznych górach był bardzo fajny i relaksujący po wczorajszej ostrej wspinaczce.
Nie było sensu zostawać jeszcze jedna noc w Kisoro, dlatego nasza czwórka postanowiła zamelinować się w Kabale.
A nie mówiłem że tam jeszcze wrócę!!!!

czwartek, 18 lutego 2010

Kabale

Z Fort Portal, uderzyliśmy w stronę gór, do miast Kabale. Podroż porannym autobusem kosztowała 20000Ush. Na przystanku mieliśmy się stawić o 6:15 ale wszystkim radze, jeżeli tu kiedykolwiek będą, być przed szóstą, bo my mimo że przyszliśmy na czas, zajęliśmy ostatnie wolne miejsca. Kabale przywitało nas deszczem, niestety dzięki działalności wielkich fabryk na całym świecie, plujących do nieba setkami ton dwutlenku węgla, klimat już uległ zmianie i pora deszczowa przysala o miesiąc wcześniej. Zakwaterowanie znaleźliśmy w hostelu Eredisa. To bardzo dziwne miejsce, ale w sposób pozytywny. To hostel z najtańszym łóżkiem w Ugandzie-5000Ush, to małe muzeum nieprzedstawiające życie plemion zamieszkujących okolice, do tego bar, restauracja i zajebista obsługa z którą już pierwszego dnia bylem na ty. W hostelu poznaliśmy Bośniaka, mieszkającego w stanach , bardzo fajnego kolesia, który stal się towarzyszem doli i niedoli tej części wycieczki. Korzystając z tego, ze w hotelu obok, transmitowano ligę mistrzów, Bartek, przy chłodnym Nilu, poszerzał przyjaźń miedzy słowiańskimi narodami.
Następnego dnia udaliśmy się nad jezioro Bunyonyi. Jest ono w odległości kilkunastu kilometrów od Kabale i można tam dojechać za 3000Ush. Pasażerska Toyota dowiozła nas pod nabrzeże portowe, tam można wynająć kanoe, ale myśmy postanowili pochodzić brzegiem jeziora. Jest to najgłębsze jezioro w Ugandzie, położone na 2000m, i wygląda jak by ktoś zalał okoliczne wąwozy, ma bardzo dużo rozgałęzień przez co linia brzegowa jest bardzo długa. Oczywiście nie ma możliwości obejścia go dookoła ale tak czy inaczej spacer brzegiem to genialna sprawa. Wieczorem po powrocie poszliśmy jak zwykle pooglądać mecze. Do naszej trójki, dołączyła Amerykanka Brenda. To mila, wesoła, otwarta czterdziestoletnia kobieta, o ciele dwudziestokilku latki. Boże dzięki ci za mistrzów skalpela, oraz wynalazców diet i trenerów fitness. Brenda kręciła tu reportaż o pigmejach. To tu ciężka sprawa, o której się nie mówi. Rząd wyrzucił ich z lasów, w parkach narodowych, nie dając im nic w zamian, ani domów, ani ziemi. Plemiona żyją w skrajnej biedzie. W dodatku ze względu na swój wzrost są dyskryminowani w szkołach czy urzędach.
W hostelu czuliśmy się tak dobrze, ze postanowiliśmy zostać dłużej. Ten dzień, to tak zwany dzień lenia. Bartek męczył gierkę Tetrisa, ja chodziłem po okolicznych wzgórzach bratając się z mieszkańcami Kabale.Tu w Afryce każdy chce z tobą porozmawiać, zapytać skąd jesteś, jak ci się podoba okolica, czy ogólnie powiedzieć cześć, jak się masz.
Gdy Brenda i Pedja dowiedzieli się że nad jeziorem jest tak sielsko i pięknie, postanowili skoczyć z nami i tam spędzić ostatnia noc w okolicy. Niestety gdy dojechaliśmy okazało się że wszystkie miejsca w hostelach są po zarezerwowane. Szkoda, my mieliśmy namiot, mogliśmy tu zostać ale postanowiliśmy się nie rozdzielać. Ale przed powrotem do Kabale chcieliśmy się zabawić. Wynajęliśmy na pół dnia 2 kanoe - 10000Ush, i ruszyliśmy na jezioro. Myślałem ze trening na kajaku coś pomoże ale nic z tego. Przez pierwsze pół godziny kręciliśmy się w kółko, robiąc tzw korkociągi, starając się obrać właściwy kierunek. Śmiechu i zabawy było przy tym co niemiara. A na zakończenie kąpiel w wodach jeziora.
W Kabale przyszedł czas na rozstanie z ludźmi i tym niezapomnianym miejscem. Postanowiliśmy to zrobić wytwornie. Kupiliśmy flaszkę białego rumu, litr mleka w pobliskiej mleczarni, sok z kokosa w puszce i cukier z trzciny cukrowej. Taaa... są to składniki do robienia Malibu. Może nie było to idealne jak z butelki, ale smakowało wyśmienicie. Bartek okazał się barmanem pierwsza klasa i tak przy milej rozmowie zleciał nam czas do 3 nad ranem. Jutro kierunek Kisoro, ale chciałbym tu jeszcze wrócić.

wtorek, 16 lutego 2010

Okolice Fort Portal


Zwinęliśmy namiot bardzo szybko i już o 7 rano kontynuowaliśmy nasza pieszą podroż. Po przejściu jakiś 40 minut, podjechał do nas kierowca busa, który słyszał nasza wczorajsza opowieść skąd idziemy i dokąd się wybieramy. Władowaliśmy się do niego co zaoszczędziło nam 2 godziny dreptania, a jemu przysporzyło dwóch pasażerów. Milo z jego strony, a co najważniejsze skasował nas tylko za przejazd z Belise czyli 10000Ush. Dojechaliśmy do Hoimy, była to dopiero 1/3 drogi, Następne 10000Ush poszło na przejazd do małego miasteczka które nawet nie było na naszej mapie, grunt ze do przodu!!! Z tej dziury zmieniliśmy środek transportu na pasażerską Toyote. Jeżeli ktoś myśli ze wchodzi tam tylko 4 osoby plus kierowca to jest w dużym błędzie. Standard to 7 osób plus kierowca, który dzieli miejsce razem z pasażerem. My mieliśmy pecha, było nas tylko 2. Wieźli wiec nas po 15, 20km do następnego przystanku dla niby taksówek, po czym przerzucali do bardziej pełnego auta i tak po zmienieniu 4 kolejnych pojazdów i zapłaceniu kolejnych 10000Ush znaleźliśmy się w Fort Portal, UFF!!!
Fort Portal to kolejne fajne miejsce w górkach. Moze nie wysokich ale zawsze :) Nocleg znaleźliśmy w rekomendowanym przez przewodnik Exotik Hotel. Przeważnie omijamy te miejsca szerokim łukiem, ale ujęła nas cena 7500Ush czyli 3 euro za pokój. Jak na razie to najtańszy nocleg w Ugandzie i standardem nie odbiegający niczym od wypasionych miejscówek.
Następnego dnia pojechaliśmy o miasteczka Bungibungio. Wybraliśmy to miejsce nie z powodu przezabawnej nazwy ale z powodu że miała tam być wioska pigmejów. Niestety nie znaleźliśmy jej, ale pochodziliśmy sobie po przepięknej okolicy. Dzień zakończyliśmy na buszowaniu po internecie i po okolicznych barach czyli tak jak lubię !!!
Kolejny dzień to wizyta nad jeziorami w kraterach, można się tam dostać pasażerska Toyotą, tylko nie można mówić ze się jedzie na jeziorka, bo uczynny kierowca dzwoni po właściciela okolicznego campingu a ten wita Cie z otwartymi ramionami i kasuje 5000 za wejście. Potem szwendając się po okolicy zauważyliśmy, że za darmo można dojść od strony wioski, cóż śmietana po obiedzie. Mimo wszystko jeziorko wyglądało ekstra. Można je obejść dookoła, jest również poprowadzona ścieżka przez dżunglę. Bartek był po raz pierwszy w terenie takim jak ten i ogromnie mu się podobało. Mimo ze to dla mnie nie nowość, godzinny spacerek po prostu zajebioza. Do miasta wróciliśmy tak zwanym boda-boda, czyli jako zwykli pasażerowie na motorach, ale cena 5000Ush była taka sama jak za wspomnianą Toyotę.
Wieczorek to już tylko pożegnanie z miasteczkiem, a że to miasto małe po trzech dniach wszyscy nas znali i było się z kim zegnać.

sobota, 13 lutego 2010

Wodospady Murchinson

W nocy złapała nas ostra ale krótkotrwała burza, te 20minut deszczu wystarczyło żeby wszystko było mokre. Wylaliśmy hektolitry wody z namiotu, ale przy 30stopniowym upale wszystko szybko wyschło. Rano stawiliśmy się przed bramką. Wejście kosztowało 30dolcow, co nie stanowiło zbyt wielkiego problemu, choć ostro walnęło po kieszeni. Największym problemem było to, że na przystań, skąd prom miał nas zabrać pod wodospady, nie można było dojść piechotą. Park jest to miejsce pełne dzikich zwierząt i można się poruszać po nim tylko motorem lub autem. Jak by to była jakaś różnica dla lwa czy capnie nas idących, czy uwieszonych jako pasażerowie na motorku który porusza się 15km/h. Ale jak to mówią na władzę nic nie poradzę. Postanowiliśmy poczekać. Mieliśmy szczęście dwójka Niemców swoją Toyotom Hilux, wraz z kierowcą, jechali właśnie w naszą stronę i bez problemu podrzucili nas pod przystań. Niestety na przystani pojawiliśmy się dopiero przed dziewiątą. Prom odpływał o 8.30, nie pozostało nic innego jak czekanie na następny do 14.30. Dzień nam minął na totalnym nieróbstwie nad brzegiem Nilu. Rzeka płynęła leniwie, wiał lekki wicherek, ptaki łowiły ryby, gusiec taplał się w błocie, a hipopotamy pływały w wodzie, raz na jakiś czas postękując leniwie, po prostu milo sielsko i przyjemnie. O 14tej zebrała się już spora grupka, jeszcze tylko wydatek kolejnych 30$, wskakujemy na łódź i płyniemy pod wodospady. Cała podroż trwa 3 godziny. Płyniemy Nilem, zaraz przy brzegu, wokoło pełno hipopotamów . Wystawiają z wody tylko swoje grzbiety i głowy, raz po raz nurkując, czasami podpływają na tyle blisko, ze płaskodenny katamaran przesuwa się po ich cielsku, nie robiąc im jednak żadnej krzywdy. Na brzegu wylegują się krokodyle, z otwartymi paszczami czekają na małe ptaki które wyjadają im pasożyty z miedzy zębów. Oprócz wspomnianych już guźców są tez słonie leśne, które wyglądają jak miniaturki znanych mi słoni. Największą jednak liczbę żyjących osobników stanowią ptaki. Sa gęsi, czaple, kolorowe zimorodki i mnóstwo, mnóstwo innych gatunków. Po dwóch godzinach dopływamy pod wodospad. Prąd jest bardzo mocny, więc potęgę wody można oglądać z odległości 500m. Mimo wszystko robi to wielkie wrażenie. Ostatnia godzina to już tylko powrót, ale przyroda wokoło jest oszałamiająca.
Wylądowaliśmy na brzegu kolo 18tej. Niestety nikt nie jechał za granice parku. Poszliśmy do pobliskiego campingu i tam z kierowcą, wynegocjowaliśmy że za 20000Ush podwiezie nas do granicy parku. Wykalkulowaliśmy że to jest bardziej opłacalne niż płacić po 100000Ush za nocleg i rano kombinować jak wrócić przed 8.30, bilety do parku są 24 godzinne. Nie było jeszcze tak późno wiec ruszyliśmy w stronę wioski Bilso. Zrobiliśmy może polowe dystansu i zmęczeni, głodni i wysuszeni zatrzymaliśmy się w malej w malej wiosce na piwko i roleksa. Bylo to bardzo mile zakończenie dnia. Rozleniwieni jedzeniem i piwem wyszliśmy za wioskę, rozbiliśmy namiot i poszliśmy spać.

czwartek, 11 lutego 2010

Stolica na szybko

Z Jinjy pojechaliśmy prosto do stolicy. Bilet do Kampali kosztował 4000Ush i znaleźliśmy się na miejscu po półtorej godzinie. Kampala położona jest na 7 wzgórzach, co przynosi na myśl Rzym. Ale Kampala to inna bajka. Centrum jest nowoczesne i oprócz grobowców, które są kilka kilometrów od ścisłego centrum miasta, zabytków jest jak na lekarstwo. Tak czy inaczej ma swój nieopisany klimat. Ale stolica była tylko naszym punktem przesiadkowym. Znaleźliśmy dość drogi nocleg w City Lodge za 20000Ush, ale było to w ścisłym centrum, a tańsze opcje przewidywały tylko camping. Pogoda od tygodnia jest w kratkę, co dziennie przechodzą gigantyczne burze, można je przeczekać w sklepie i w barze ale na pewno nie w chińskim namiocie. Naszym następnym punktem były wodospady Murchison. Rano ruszyliśmy do miasta Masindi, tym razem autobusem za dość przyzwoitą cenę 10000Ush. Naszym głównym celem była mała wioska Bulisa, stamtąd mieliśmy jeszcze piechota około 15km do granicy parku. Aby dotrzeć do tej wioski wzięliśmy busa za kolejne10000Ush. Zawsze zastanawiałem się ile osób może wejść do 14 miejscowego auta. W Afryce bardzo dużo. Do Bulisy jechało oprócz kierowcy 25 osób i dziewięcioro dzieci, czyli razem trzydzieścioro pięcioro plus bagaże - to chyba jak na razie absolutny rekord. Do tego droga to ubity trakt pełna dziur i wybojów, wiec gdy doszliśmy na miejsce byliśmy jak wyjęci z maglownicy. Przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów do celu, dotarliśmy tam transportem mieszanym, trochę piechotom trochę ciężarówką , a trochę prywatnym samochodem. Przed główną brama w lesie rozbiliśmy namiot, zobaczymy co przyniesie jutrzejszy dzień.

środa, 10 lutego 2010

Jinja czas relaksu

Gdy wczoraj wylądowaliśmy w Jinjy, był późny wieczór. Nie mogliśmy przez to podziwiać w pełnej krasie miasta. Dziś wyglądało ono przepięknie. Położone jest nad brzegiem jeziora Wiktorii w miejscu skąd wypływa Nil. Cala zabudowa miasta jest niewysoka poza paroma kilkupiętrowymi budynkami. Istnieje możliwość skorzystania z raftingu po Nilu jednak cena 125$ za 3 godziny kąpieli wydala się dla nas zaporowa. Inną i darmową rozrywką może być zwiedzanie największego w Ugandzie browaru. Tam skierowaliśmy nasze kroki. Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez tamę na Nilu, trzeba jednak pamiętać, że jak w każdym z mijanych krajów afrykańskich, robienie zdjęć takim tworom architektonicznym, grozi śmiercią lub kalectwem. My zatrzymaliśmy się dosłownie na chwilkę żeby sprawdzić mapę i już pojawił się uzbrojony po zęby funkcjonariusz prawa. Z wizyty w browarze niestety wyszły nici, gdyż wcześniej trzeba zaanonsować swoje przybycie. Coś jakoś zwiedzanie fabryk, mleczarni i tego typu atrakcji nie wychodzi nam zbyt dobrze. Wróciliśmy do miasta drugim brzegiem rzeki, przeszliśmy przez stary kolejowy most i znaleźliśmy się dokładnie u źródeł nilu. O tym, że to jest to miejsce, zaświadczyła tabliczka, bo rzeka w tym miejscu jest na tyle szeroka ze nie widać różnicy miedzy nią a jeziorem.
To już prawie trzy miesiące podróżujemy po czarnym kontynencie i odczuwamy już lekkie zmęczenie. Skorzystaliśmy wiec z okazji i " w tych pięknych okolicznościach przyrody" zostaliśmy dwa dni rozkoszując się słodkim nieróbstwem, oraz jak już wspomniałem wczoraj najlepszym piwem pod słońcem produkowanym w miejscowym browarze. I wiem dlaczego mi tak smakuje, właścicielem marki jest grupa Sab-Miller, producent między innymi Tyskiego. SKOLL

poniedziałek, 8 lutego 2010

Uganda na dobry wieczór

Powoli miejscowymi busami przesuwamy się na zachód, a pierwszym naszym przystankiem jest miasto Eldoret (bus 250Ks). Według przewodnika, miało to być miejscowe eldorado serowe. Stęsknieni nabiału, ruszyliśmy do mleczarni. Nie było problemu ze znalezieniem fabryki, miasto jest na prawdę malutkie. Chcieliśmy się załapać na spacer po zakładzie i degustacje produktów. W sekretariacie przyjęły nas 2 mile panie, ale niestety trafiliśmy na dzień rozliczeń, wizytacje dyrekcji i nie było nikogo kto mógłby nas oprowadzić. Szkoda, ale nic straconego, wzięliśmy nr telefonu i wracając na pewno tu wskoczymy. Humor poprawiliśmy sobie na zakupach w sklepiku mleczarni. Robią tu miedzy innymi rewelacyjne lody i super jogurt, już się nie mogę doczekać powrotu do mlecznej krainy.
Mimo że panie w sekretariacie sugerowały żeby przyjść z rana, my postanowiliśmy ruszyć dalej. Kolejnym busem za 400Ks dojechaliśmy do granicznego miasta Malabe. Strona Kenijska nie wygląda zbyt oszołamiająco, natomiast strona Ugandyjska wręcz odwrotnie. Ładne nowoczesne budynki, dużo zieleni, świeżo przystrzyżone trawniki. Pierwsze wrażenie pozytywne, zobaczymy co będzie dalej. Za 50$ wbito nam wizę ugandyjska, wymieniliśmy trochę waluty u licencjonowanych cinkciarzy i już byliśmy na drugiej stronie. Musimy się znowu przestawić na inny kurs, za 1euro otrzymaliśmy 2600 szyling ugandyjskich, kurs okazał się całkiem niezły. Innym plusem dla Ugandy jest to, ze tutaj już 100% społeczeństwa mówi po angielsku. Oczywiście w Kenii w 90% tez nie było z tym problemu, ale tutaj angielski jest językiem urzędowym.
Pierwszym przystankiem była mała miejscowość Torroro, znana z tego, że jest tu druga co do wielkości cementownia w kraju. Właśnie to było powodem ze nie zatrzymywaliśmy się w mieście na dłużej. Przeskoczyliśmy do następnego busa i pojechaliśmy prosto do Jinjy, miasta u źródeł Nilu. Cala podróż kosztowała nas po 10000Ush. Dojechaliśmy o zmroku, ale tu mila niespodzianka, miasto nie kładło się spać. Większość sklepów była otwarta, z knajp dolatywała muzyka, a co najlepsze, na ulicach pojawili się sprzedawcy kulinarnych specjałów. Można było znaleźć pieczone udka kurczaka, rożne prze smaczne ryby i tak zwany rolex. Jest to zwykły rodzaj naleśnika zwany tu czapati razem z pieczonym plackiem zrobionym z rozbełtanych jajek, z dodatkiem kapusty i z plasterkami pomidora. Wszystko ładnie przygotowane na twoich oczach, cieplutkie, zrolowane razem i prze smaczne! Oj podoba się tu mi coraz bardziej. Z tanim noclegiem w Jinjy by problem, zrezygnowaliśmy z opcji namiotu, choć cena 5$ była kusząca, ale po doświadczeniach z Mt. Kenia wiedzieliśmy ze namiot nie przetrwa nawet 10 minutowej burzy, a chmury właśnie taka pogodę zwiastowały. Na szczęście zaraz za centrum miasta natknęliśmy się na mały hotelik za dość przyzwoitą cenę 15000Ush za pokój. Lekko podchmielony recepcjonista wręczył nam klucz, objaśnił co i jak. Po całym dniu w busach postanowiliśmy zakosztować miejscowego piwa, z lekkim niepokojem zapytałem o cenę, a to się okazało że to tylko 2000Ush czyli 3 złote za pół litra, cena bardzo dobra, ale to co najlepsze było w butelce, po prostu "niebo w gębie".
Od 08.02.2010 roku zostałem fanem piwa Nil Specjal.
Po Kenii, w której czułem się dość nieciekawie, trafiłem do rewelacyjnej jak na razie Ugandy, mam nadzieje ze nic w tym względzie się nie zmieni i będzie tak dalej!!!

niedziela, 7 lutego 2010

Wodospady Nyamururu

Postanowiliśmy nie lenić się po naszej wycieczce na najwyższy szczyt Kenii i mimo lekkich zakwasów rano ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy dojechać na wodospady w okolicach miasta Nyamururu. Wzięliśmy mini busa, którego kierowca zapewnił nas ze jedzie właśnie w tym kierunku. Jak się okazało w mieście Nyeri kierowca dalej nie jechał i mimo ze skasował za cala podroż kazał nam się przesiąść do innego busa. Bartek ostro wszedł w potyczkę słowną, ale oprócz obniżki ceny o 100KS na następny transport, nic nie uzyskaliśmy więcej. W ten oto sposób zamiast 300Ks, zapłaciliśmy 500Ks. Najgorsze ze kierowca zamiast pod wodospadami wysadził nas 3 km wcześniej i musieliśmy łapać następnego busa. Na szczęście późniejszy widok zrekompensował wszystkie te niedogodności. Ale po kolei. Wodospady są umiejscowione w odległości 100 metrów od głównej drogi. Na szczyt wodospadu można wejść za darmo i "podziwiać" mały strumyczek. Aby oglądać wodospad w całej okazałości, należy przejść kawałek dalej i uiścić opłatę w wysokości 200Ks, cale szczęście istnieje tu korupcja, nie ma podsłuchów albo innych Ziobrowych pomysłów i można cenę zbić do polowy. Wodospad wygląda naprawdę oszałamiająco. Z małego strumyczka rodzi się masa wody . Z góry, z punktów widokowych można zejść do stóp wodospadu, gdzie woda spada z wysokości 82m. Tam wystarczy zaledwie chwila, by mgiełka wody zmoczyła człowieka do suchej nitki. Naprawdę super sprawa.
Wydostaliśmy się na gore, po ostrym, śliskim podejściu i po 15 minutach doszliśmy do miasta, robiło się późno wiec w dniu dzisiejszym dojechaliśmy tylko do kolejnego miasta na N czyli Nakururu. Jest to 4 co do wielkości miasto w Kenii, co od razu rzucało się w oczy. Mnóstwo ludzi, korki na ulicach, wielkie supermarkety pełno agresywnych żebraków i golnie nie za bezpiecznie. Nie kombinowaliśmy za dużo z noclegiem bo robiło się już późno i ogólnie nie za bezpiecznie. Znaleźliśmy hostel na przeciwko dworca za 550Ks, wygodny i z ciepłym prysznicem. Wystarczy wrażeń jak na jeden dzień.

czwartek, 4 lutego 2010

Mt. Kenia- Zima na rowniku

Miasto Nanyuki to dobra baza wypadowa na Mt. Kenia. Jest tam kilka banków, supermarkety i całkiem niezła baza hotelowa. My tradycyjnie wybraliśmy najtańszy hotel w mieście - Nakuhururu Horizon za 450Ks. Warunki w nim były przyzwoite, jedynym mankamentem był okresowy brak wody, albo odwrotnie, woda pojawiała się okresowo i to tylko w kranie a nie w prysznicu. Ale to nas nie przerażało, po prostu myliśmy się w wiadrze przyniesionym z dołu. Wielkim plusem tego miejsca była smaczna i bajecznie tania hotelowa restauracja.
W mieście spędziliśmy noc, by następnego dnia koło południa przemieścić się do Naro Moro- minibus 80Ks. Tam zaczyna się szlak. Pierwszy etap to 18km marszu po okolicznych wioskach aby dostać się do bramy parku. Ta trasa zajęła nam 3 i pół godziny z jedna małą przerwą na cieple, drogie i nie smaczne piwo. Żeby obniżyć koszty poszliśmy spać na polankę w młodniku tuż przed główną bramom. Rano poczuliśmy ze znajdujemy się już na 2400m było zimno, a to dopiero początek naszej podroży. O 7.30 zameldowaliśmy się przy głównej bramie. Niestety tu niemiła niespodzianka, ceny podskoczyły okropnie, zamiast 20$ za dzień pobytu w parku, plus 10 $ za nocleg, stało na dzień dzisiejszy 55$ za dniówkę, skandal!!! Pieprzeni złodzieje w imię eko turystyki napychają sobie kieszenie by potem rozbijać się nowiutkimi Toyotami Landcruser. Coż jako ze już tu przyszliśmy, a jak powiadał nasz niemiecki przyjaciel Simon "prawdziwy turysta nigdy się nie cofa", zapłaciliśmy 150$ za 3 dniowy pakiet. Ruszyliśmy w drogę. Pierwszy etap to dobrze ubita droga do Met Station na wysokości 3000m. Mimo ze pod górkę, mało mecząca i minęła nam bardzo szybko po 2 godzinach dotarliśmy do celu. Tam nabiliśmy się na grupę 20,30tu żołnierzy brytyjskich którzy prawdopodobnie przyjechali poćwiczyć chodzenie po górkach. Kenia militarnie jest bardzo związana z GB. Maja takie same karabiny, samochody, oraz cały tok szkolenia, dodatkowo na terenie państwa rozmieszczone są brytyjskie koszary, tak oto królowa "dba" o swoją byłą kolonie.
Nie było co się lenić, ruszyliśmy żwawo do następnego obozu. Teraz ubita droga się skończyła. Weszliśmy w wąską ścieżkę pnącą się do góry, po jakiejś godzinie zgubiłem z oczu Bartka, w dodatku się rozpadało schowałem się więc w krzakach za skala. Po pół godzinie wyszedłem na ścieżkę ale Bartka dalej nie było. Cofnąwszy się trochę na większą polankę, skąd miałem lepszy widok, poczekałem jeszcze z 15 min. i nic. Miałem nadzieje ze nic mu się nie stało i z ta nadzieja ruszyłem dalej. Dopiero po jakiejś godzinie zauważyłem świeżo odciśnięta podeszwę buta Bartka, znaczy jesteśmy w komplecie.
Ostatnią godzinkę idzie się po prostym mija mały strumyk i już w oddali widać schronisko Macinders (4150m) oraz czerwoną przeciw deszczówkę Bartka. Od ostatniego Campu szliśmy 4 i pół godziny, ale spokojnie można się zmieścić w 4. W schronisku można za 1200Ks zanocować, ale opiekun schroniska jest dość elastyczny i powiedział ze weźmie tysiaka za nasza dwójkę. Nie skorzystaliśmy z jego propozycji, wybraliśmy namiot. On za to później niemiłosiernie skasował nas za wrzątek 200Ks, zdzierstwo!!! Z polanki na której nocowaliśmy widać było nasz jutrzejszy cel podroży Point. Lenana. Mimo iż nie jest to najwyższy ze szczytów, w zachodzącym słońcu, sprawiał niezłe wrażenie. Niestety na wyższe szczyty można wejść tylko ze sprzętem wspinaczkowym. Następny dzień to pobudka o 3rano, chcieliśmy się znaleźć na szczycie o wschodzie słońca, szybkie pakowanie i 3:20 ruszamy. Teraz zaczyna się ostre podejście. Na początku idzie się brzegiem żlebu, po jakiś 2 godzinach dochodzi się do jęzora lodowca. W panującej tam zupełnej ciszy słychać jak lód pęka. Robi się bardzo zimno, mam na sobie co prawda krótkie spodnie, ale w nogi nie jest mi tak zimno jak w resztę ciała. Mimo ze mam na sobie koszule, flanele,polar i wiatrówkę a na głowie czapkę i rękawiczki na rękach nie potrafię się rozgrzać. Zimno, zimno, zimno, wchodzenie powyżej 4500m to nie dla mnie. Temperatura spadła chyba do -10 stopni. Nie po to uciekałem przed zimą do Afryki by teraz marznąć na kość . Brne jednak dalej. Dochodzę do schroniska Austrian Hut 4750m. Czekam pół godzinki na Bartka, gdy dociera jemy śniadanko, chleb z zamarzniętą margaryną i dżemem, zagryzamy glukoza i z nowa energią ruszamy na podbój szczytu, to ostatnie pól godzinki wspinaczki. 7:20 szczyt zdobyty Pt. Lenana 4950m, widok przepiękny ale słońce chowa się za chmurami szkoda. Zimno, zimno, zimno nie ma co marudzić schodzimy na cieplejsze wysokości. Do schroniska Shipton Camp mamy półtora godziny. Niestety schodzi się bardzo nieprzyjemnie po drobnych kamyczkach, które ciągle osuwają się z pod nóg. Nawet nie zliczę ile razy lądowałem na dupsku, ale najważniejsze ze jesteśmy na dole. W campie godzinka przerwy. Czas na porządne śniadanie, tym razem chleb, margaryna, cebula i pomidor hmmm... pyszności. Posileni ruszamy do schroniska Old Moses. Trasa prowadzi cały czas w dół, oprócz ostatniej godziny marszu gdzie trzeba przekroczyć trzy rzeczki, przez co trzeba poruszać się to w gore to w dół. O godzinie 15.20 dochodzimy do campu. Stąd to już tylko 9 kilometrów do bramy. Gdybyśmy wiedzieli ze uda nam się to tak szybko wzięlibyśmy tylko 2 dni w parku, zawsze to kilka dolców w kieszeni. Cóz musimy się nigdzie spieszyć, zostajemy na noc. Udało nam się dostać darmowy wrzątek wiec dziś kolacja z chińskiej zupki istne niebo w gębie.
Nad ranem mieliśmy "mokre sny" i to nie z powodu naszych niezaspokojonych od wielu tygodni żądzy, ale z powodu chińskiego namiotu który nie wytrzymał porannego oberwania chmury. O godzinie dziewiątej wreszcie przestało padać. Mogliśmy ruszyć do bramki doszliśmy w półtorej godziny. Tam sprawdzono nam bilet, żeby nie było. Mimo wszystko uważam ze można obejść wejścia do parku i w ogóle nie płacić, a od tej strony najlepiej uczynić to miedzy słupkiem elektrycznym nr 90 powracając na szlak przy słupku 100 :) W trakcie całej wędrówki nikt nas nie pytał o bilet wstępu .
Pozostało jeszcze 9 kilometrów do skrzyżowania z główną drogą , tam złapaliśmy busa do Nanyuki. Zakwaterowlismy się w starym hotelu i przyszedł czas na pranie, suszenie, dobre jedzenie i ogólnie pojęty relaks.