czwartek, 4 lutego 2010

Mt. Kenia- Zima na rowniku

Miasto Nanyuki to dobra baza wypadowa na Mt. Kenia. Jest tam kilka banków, supermarkety i całkiem niezła baza hotelowa. My tradycyjnie wybraliśmy najtańszy hotel w mieście - Nakuhururu Horizon za 450Ks. Warunki w nim były przyzwoite, jedynym mankamentem był okresowy brak wody, albo odwrotnie, woda pojawiała się okresowo i to tylko w kranie a nie w prysznicu. Ale to nas nie przerażało, po prostu myliśmy się w wiadrze przyniesionym z dołu. Wielkim plusem tego miejsca była smaczna i bajecznie tania hotelowa restauracja.
W mieście spędziliśmy noc, by następnego dnia koło południa przemieścić się do Naro Moro- minibus 80Ks. Tam zaczyna się szlak. Pierwszy etap to 18km marszu po okolicznych wioskach aby dostać się do bramy parku. Ta trasa zajęła nam 3 i pół godziny z jedna małą przerwą na cieple, drogie i nie smaczne piwo. Żeby obniżyć koszty poszliśmy spać na polankę w młodniku tuż przed główną bramom. Rano poczuliśmy ze znajdujemy się już na 2400m było zimno, a to dopiero początek naszej podroży. O 7.30 zameldowaliśmy się przy głównej bramie. Niestety tu niemiła niespodzianka, ceny podskoczyły okropnie, zamiast 20$ za dzień pobytu w parku, plus 10 $ za nocleg, stało na dzień dzisiejszy 55$ za dniówkę, skandal!!! Pieprzeni złodzieje w imię eko turystyki napychają sobie kieszenie by potem rozbijać się nowiutkimi Toyotami Landcruser. Coż jako ze już tu przyszliśmy, a jak powiadał nasz niemiecki przyjaciel Simon "prawdziwy turysta nigdy się nie cofa", zapłaciliśmy 150$ za 3 dniowy pakiet. Ruszyliśmy w drogę. Pierwszy etap to dobrze ubita droga do Met Station na wysokości 3000m. Mimo ze pod górkę, mało mecząca i minęła nam bardzo szybko po 2 godzinach dotarliśmy do celu. Tam nabiliśmy się na grupę 20,30tu żołnierzy brytyjskich którzy prawdopodobnie przyjechali poćwiczyć chodzenie po górkach. Kenia militarnie jest bardzo związana z GB. Maja takie same karabiny, samochody, oraz cały tok szkolenia, dodatkowo na terenie państwa rozmieszczone są brytyjskie koszary, tak oto królowa "dba" o swoją byłą kolonie.
Nie było co się lenić, ruszyliśmy żwawo do następnego obozu. Teraz ubita droga się skończyła. Weszliśmy w wąską ścieżkę pnącą się do góry, po jakiejś godzinie zgubiłem z oczu Bartka, w dodatku się rozpadało schowałem się więc w krzakach za skala. Po pół godzinie wyszedłem na ścieżkę ale Bartka dalej nie było. Cofnąwszy się trochę na większą polankę, skąd miałem lepszy widok, poczekałem jeszcze z 15 min. i nic. Miałem nadzieje ze nic mu się nie stało i z ta nadzieja ruszyłem dalej. Dopiero po jakiejś godzinie zauważyłem świeżo odciśnięta podeszwę buta Bartka, znaczy jesteśmy w komplecie.
Ostatnią godzinkę idzie się po prostym mija mały strumyk i już w oddali widać schronisko Macinders (4150m) oraz czerwoną przeciw deszczówkę Bartka. Od ostatniego Campu szliśmy 4 i pół godziny, ale spokojnie można się zmieścić w 4. W schronisku można za 1200Ks zanocować, ale opiekun schroniska jest dość elastyczny i powiedział ze weźmie tysiaka za nasza dwójkę. Nie skorzystaliśmy z jego propozycji, wybraliśmy namiot. On za to później niemiłosiernie skasował nas za wrzątek 200Ks, zdzierstwo!!! Z polanki na której nocowaliśmy widać było nasz jutrzejszy cel podroży Point. Lenana. Mimo iż nie jest to najwyższy ze szczytów, w zachodzącym słońcu, sprawiał niezłe wrażenie. Niestety na wyższe szczyty można wejść tylko ze sprzętem wspinaczkowym. Następny dzień to pobudka o 3rano, chcieliśmy się znaleźć na szczycie o wschodzie słońca, szybkie pakowanie i 3:20 ruszamy. Teraz zaczyna się ostre podejście. Na początku idzie się brzegiem żlebu, po jakiś 2 godzinach dochodzi się do jęzora lodowca. W panującej tam zupełnej ciszy słychać jak lód pęka. Robi się bardzo zimno, mam na sobie co prawda krótkie spodnie, ale w nogi nie jest mi tak zimno jak w resztę ciała. Mimo ze mam na sobie koszule, flanele,polar i wiatrówkę a na głowie czapkę i rękawiczki na rękach nie potrafię się rozgrzać. Zimno, zimno, zimno, wchodzenie powyżej 4500m to nie dla mnie. Temperatura spadła chyba do -10 stopni. Nie po to uciekałem przed zimą do Afryki by teraz marznąć na kość . Brne jednak dalej. Dochodzę do schroniska Austrian Hut 4750m. Czekam pół godzinki na Bartka, gdy dociera jemy śniadanko, chleb z zamarzniętą margaryną i dżemem, zagryzamy glukoza i z nowa energią ruszamy na podbój szczytu, to ostatnie pól godzinki wspinaczki. 7:20 szczyt zdobyty Pt. Lenana 4950m, widok przepiękny ale słońce chowa się za chmurami szkoda. Zimno, zimno, zimno nie ma co marudzić schodzimy na cieplejsze wysokości. Do schroniska Shipton Camp mamy półtora godziny. Niestety schodzi się bardzo nieprzyjemnie po drobnych kamyczkach, które ciągle osuwają się z pod nóg. Nawet nie zliczę ile razy lądowałem na dupsku, ale najważniejsze ze jesteśmy na dole. W campie godzinka przerwy. Czas na porządne śniadanie, tym razem chleb, margaryna, cebula i pomidor hmmm... pyszności. Posileni ruszamy do schroniska Old Moses. Trasa prowadzi cały czas w dół, oprócz ostatniej godziny marszu gdzie trzeba przekroczyć trzy rzeczki, przez co trzeba poruszać się to w gore to w dół. O godzinie 15.20 dochodzimy do campu. Stąd to już tylko 9 kilometrów do bramy. Gdybyśmy wiedzieli ze uda nam się to tak szybko wzięlibyśmy tylko 2 dni w parku, zawsze to kilka dolców w kieszeni. Cóz musimy się nigdzie spieszyć, zostajemy na noc. Udało nam się dostać darmowy wrzątek wiec dziś kolacja z chińskiej zupki istne niebo w gębie.
Nad ranem mieliśmy "mokre sny" i to nie z powodu naszych niezaspokojonych od wielu tygodni żądzy, ale z powodu chińskiego namiotu który nie wytrzymał porannego oberwania chmury. O godzinie dziewiątej wreszcie przestało padać. Mogliśmy ruszyć do bramki doszliśmy w półtorej godziny. Tam sprawdzono nam bilet, żeby nie było. Mimo wszystko uważam ze można obejść wejścia do parku i w ogóle nie płacić, a od tej strony najlepiej uczynić to miedzy słupkiem elektrycznym nr 90 powracając na szlak przy słupku 100 :) W trakcie całej wędrówki nikt nas nie pytał o bilet wstępu .
Pozostało jeszcze 9 kilometrów do skrzyżowania z główną drogą , tam złapaliśmy busa do Nanyuki. Zakwaterowlismy się w starym hotelu i przyszedł czas na pranie, suszenie, dobre jedzenie i ogólnie pojęty relaks.

Brak komentarzy: