W mieście spędziliśmy noc, by następnego dnia koło południa przemieścić się do Naro Moro- minibus 80Ks. Tam zaczyna się szlak. Pierwszy etap to 18km marszu po okolicznych wioskach aby dostać się do bramy parku. Ta trasa zajęła nam 3 i pół godziny z jedna małą przerwą na cieple, drogie i nie smaczne piwo. Żeby obniżyć koszty poszliśmy spać na polankę w młodniku tuż przed główną bramom. Rano poczuliśmy ze znajdujemy się już na 2400m było zimno, a to dopiero początek naszej podroży. O 7.30 zameldowaliśmy się przy głównej bramie. Niestety tu niemiła niespodzianka, ceny podskoczyły okropnie, zamiast 20$ za dzień pobytu w parku, plus 10 $ za nocleg, stało na dzień dzisiejszy 55$ za dniówkę, skandal!!! Pieprzeni złodzieje w imię eko turystyki napychają sobie kieszenie by potem rozbijać się nowiutkimi Toyotami Landcruser. Coż jako ze już tu przyszliśmy, a jak powiadał nasz niemiecki przyjaciel Simon "prawdziwy turysta nigdy się nie cofa", zapłaciliśmy 150$ za 3 dniowy pakiet. Ruszyliśmy w drogę. Pierwszy etap to dobrze ubita droga do Met Station na wysokości 3000m. Mimo ze pod górkę, mało mecząca i minęła nam bardzo szybko po 2 godzinach dotarliśmy do celu. Tam nabiliśmy się na grupę 20,30tu żołnierzy brytyjskich którzy prawdopodobnie przyjechali poćwiczyć chodzenie po górkach. Kenia militarnie jest bardzo związana z GB. Maja takie same karabiny, samochody, oraz cały tok szkolenia, dodatkowo na terenie państwa rozmieszczone są brytyjskie koszary, tak oto królowa "dba" o swoją byłą kolonie.
Nie było co się lenić, ruszyliśmy żwawo do następnego obozu. Teraz ubita droga się skończyła. Weszliśmy w wąską ścieżkę pnącą się do góry, po jakiejś godzinie zgubiłem z oczu Bartka, w dodatku się rozpadało schowałem się więc w krzakach za skala. Po pół godzinie wyszedłem na ścieżkę ale Bartka dalej nie było. Cofnąwszy się trochę na większą polankę, skąd miałem lepszy widok, poczekałem jeszcze z 15 min. i nic. Miałem nadzieje ze nic mu się nie stało i z ta nadzieja ruszyłem dalej. Dopiero po jakiejś godzinie zauważyłem świeżo odciśnięta podeszwę buta Bartka, znaczy jesteśmy w komplecie.
Ostatnią godzinkę idzie się po prostym mija mały strumyk i już w oddali widać schronisko Macinders (4150m) oraz czerwoną przeciw deszczówkę Bartka. Od ostatniego Campu szliśmy 4 i pół godziny, ale spokojnie można się zmieścić w 4. W schronisku można za 1200Ks zanocować, ale opiekun schroniska jest dość elastyczny i powiedział ze weźmie tysiaka za nasza dwójkę. Nie skorzystaliśmy z jego propozycji, wybraliśmy namiot. On za to później niemiłosiernie skasował nas za wrzątek 200Ks, zdzierstwo!!!





Nad ranem mieliśmy "mokre sny" i to nie z powodu naszych niezaspokojonych od wielu tygodni żądzy, ale z powodu chińskiego namiotu który nie wytrzymał porannego oberwania chmury. O godzinie dziewiątej wreszcie przestało padać. Mogliśmy ruszyć do bramki doszliśmy w półtorej godziny. Tam sprawdzono nam bilet, żeby nie było. Mimo wszystko uważam ze można obejść wejścia do parku i w ogóle nie płacić, a od tej strony najlepiej uczynić to miedzy słupkiem elektrycznym nr 90 powracając na szlak przy słupku 100 :) W trakcie całej wędrówki nikt nas nie pytał o bilet wstępu .
Pozostało jeszcze 9 kilometrów do skrzyżowania z główną drogą , tam złapaliśmy busa do Nanyuki. Zakwaterowlismy się w starym hotelu i przyszedł czas na pranie, suszenie, dobre jedzenie i ogólnie pojęty relaks.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz