Z turystycznego getta na dworzec autobusowy jest około 30min. Zjawiłem się tam o 8 rano, od razu znalazł się uczynny, który zaprowadził mnie do kasy, a potem prosto do drzwi autobusu i nie chciał za to ani grosza, to miłe. Bilet do Besisahar, gdzie rozpoczynałem moją wędrówkę, kosztował 300Rp. Miałem jeszcze godzinę do odjazdu więc przy herbatce oglądałem zawody w nepalską wersje cymbergaja. Cała podróż trwała długo i była nużąca, a na miejscu wylądowałem dopiero po południu. Nie było sensu ruszać się już gdziekolwiek, więc znalazłem pokój w hotelu, pochodziłem trochę po mieście, takiej zwykłej ulicówce i poszedłem spać.
Piękny rześki poranek, smaczne herbata z rana i ostatnie momo w dobrej cenie i ruszam w góry. Do Bhulbule, gdzie znajduje się wejście do parku można dojechać autobusem, niestety nie było akurat żadnego więc 2 godzinną trasę pokonałem na piechotę. To na razie nie były żadne góry ani nawet pagórki, ale szło się przyjemnie. Po dokonaniu wszystkich formalności i wpisaniu się do wielkiej księgi, mogłem ruszać dalej. Według przewodnika pierwszy nocleg miał mieć miejsce w wiosce Bahundada. Aby dostać się do niej trzeba zaliczyć dość ostre podejście. No i jestem na miejscu, kilku turystów oddycha ciężko, już szukają miejsca na nocleg, ale jak to, dopiero dochodzi 13ta. Już wcześniej wiedziałem że trasy opisane w Lonely Planet są dla górskich dyletantów lub starych bab. Ruszyłem więc dalej i około 15tej znalazłem się w wiosce Ghermu Phant położonej przy pięknym wodospadzie. Tu postanowiłem zrobić przerwę. Na całej trasie co pół godziny przechodzi się koło jakiejś wioski gdzie zawsze jest jakiś guest house w którym można znaleźć lokum i coś dobrego do jedzenia. Ja zatrzymałem się w Hotelu Sabina, zamówiłem warzywne curry z ryżem i rozkoszowałem się pięknem krajobrazu. To curry było w 100% ekologiczne i świeże, a kucharz żeby je przygotować zrywał warzywa wprost z małego przy hotelowego ogródka. Zostałem tutaj na noc.
Drugiego dnia ruszyłem o godzinie 8 rano. Po dwóch godzinach dotarłem do wioski Chamje, która miała być kolejnym miejscem na nocleg ale nocleg o 10tej rano, nie to trochę bez sensu, a więc naprzód w wyższe góry, na podbój Annapurny. Kolejne 2 godziny dosyć ostrej wspinaczki i otwiera się przede mną wielka dolina nad którą leży miasteczko Tal. W miarę wchodzenia wyżej ceny wody wzrastają niemiłosiernie. W Tal jest pierwszy punkt gdzie można nabrać przefiltrowaną wodę za rozsądną cenę 30Rp. Minąłem Tal, teraz szlak przecinał kilkakrotnie rzekę Marsyangdi Khola, przechodziło się po wiszących, linowych mostach zbudowanych przez szwajcarską firmę, która doświadczenia nabrane w Alpach z powodzeniem przenosiła na grunt Himalajów. Drugi dzień trasy zakończyłem Bagarchhap, racząc się smacznym Dal Bhatem i szklaneczką wina domowej roboty. We wiosce miał być punkt z czystą wodą ale jak się okazało był on 30 min dalej w Dhanakyu. Zaczynało się robić zimno, a szczególnie poranne wstawanie nie należało do najmilszych, byłem już na ponad 2000m.
Trzeci dzień to najpierw ostre podejście do Temang, kilka razy musiałem pytać miejscowych o drogę ale już za Temang było jak w Beskidach, no gdyby nie te góry wokoło, przy których człowiek czuje się naprawdę malutki. I znowu koło 13tej minąłem miejscowość Chame która miała być moim celem wg przewodnika, chyba coś jestem za szybki, może potem, z uwagi na wysokość, trzeba będzie zwolnić na razie naprzód aż do małej dziury przed Pisang. Tak małej że nie ma jej na mapie, a kilku mieszkańców uważa że to właśnie Pisang a kilku że to jeszcze Bhratang. W jedynym hotelu znalazłem zakwaterowanie i dobre jedzenie i mimo że nie było elektryczności czegóż mi było więcej potrzeba.
Całe szczęście że w Katmandu zaopatrzyłem się w te wszystkie goreteksy, windstopery i śpiwór puchowy bo zimno przenikało człowieka do szpiku kości. Do tego miałem ciągle niewyleczony katar, który wcale nie pomagał we wspinaczce.
Z Pisang do Mungi prowadzą dwie drogi. Lewym brzegiem łagodna i w miarę płaska, na tyle że w Hongde jest nawet lotnisko, prawym natomiast jest ostre podejście do wioski Ghyaru, a potem Ngawal. Ze względu na widoki wybrałem tą trudniejszą ale warto było, choć jak dotychczas był to najtrudniejszy dla mnie dzień. Na horyzoncie pojawiły się już ośnieżone skaliste szczyty, widać było Gangapurnę i Annapurnę III. Szkoda że tak nie wymierzyłem żeby spędzić tutaj nocy, myślę że to dobre miejsce na aklimatyzację bo to prawie 4000m. Za Ngawal schodzi się już tylko w dół aż osiąga się Mungi na około 3500m. Tutaj łączą się dwa szlaki i tutaj zostałem na noc. Ceny zaczynają się typowo Zakopiańskie, butelka wody 120Rp a Dal Bath 350Rp. Ale cóż, wszystkie rzeczy wnoszone są na plecach tragarzy. Co prawda widziałem po drodze że budują drogę do Manang ale w tych warunkach, bez możliwości używania ciężkiego sprzętu potrwa to jeszcze wiele lat.
Manang oddalony jest od Mungi o 45min drogi. Jest to stolica regionu dość pokaźne kamienne miasteczko, w którym znajdują się sklepy restauracje hotele a nawet kino. To dobre miejsce na aklimatyzacje. Nie chciałem tracić jednego dnia na odpoczynek ruszyłem więc dalej. W południe byłem już na 4000 w Yak Kharak, ale wspinałem się dalej, by o 15.30 znaleźć się na 4500m w Thorung Pedi, ostatniej bazie wypadowej przed przełęczą. Końcówka trasy jest dosyć nieprzyjemna, wszędzie znajdują się ostrzeżenia przed możliwymi lawinami i czasami trzeba przechodzić przez zamrożone wodospady, co przy zmęczeniu i wysokości wcale nie jest takie łatwe. W bazie byłem jedynym turystą. Podobno w sezonie jest tu ponad 200osób dziennie. Ja podczas całej drogi spotkałem może z 20tu. Noc miałem ciężką. Śniły mi się jakieś koszmary, nie wiem czy to z powodu wysokości czy z powodu Dal Bhatu którego zjadłem przed samym snem. W schronisku prąd jest tylko wtedy gdy działa mała elektrownia wodna, niestety o tej porze strumień zamarzł i nici z doładowania baterii do aparatu. Podobna sytuacja była z filtrowaną wodą, zauważyłem że już od 3500m była nieosiągalna, w rurach zamiast niej był lód.
Są różne teorie o której zacząć ostatni etap wspinaczki, niektórzy zaczynają o 3 rano inni o 5tej, ja tradycyjnie zacząłem o 8.30. Początkowo mimo ostrego podejścia szło się całkiem szybko, niestety gdy wyszedłem spoza osłony gór na odkryty, lekko księżycowy teren zaczął wiać potworny wiatr i to prosto w twarz, oj było ciężko. O trudności szlaku świadczy to że nawet czasami konie nie dawały radę, po drodze znalazłem zwłoki górskiej szkapy, no ale cóż jak to mówią koń ma cztery nogi i też się potknie. Całe szczęście nie było śniegu bo trasa była by zamknięta. Minąłem 3 Czechów z Pragi i 12.30 byłem na przełęczy. 5416m to brzmi dumnie!!! Chciałem sobie zrobić z tej radości zdjęcie ale aparat odmówił posłuszeństwa udało się to dopiero jakieś 500m niżej. Tu na szczycie czułem się jak na księżycu, żadnego krzaku, źdźbła trawy, zupełnie nic, istne pustkowie ale jakie piękne!!!!
Nadszedł czas na schodzenie, w dół trawersując, walcząc z wiatrem doszedłem do wioski Mutkinach. Tu jakże cicho, bezwietrznie, ciepło. Zatrzymałem się w hotelu przy Buddyjskiej świątyni i miejscowym bimbrem z ryżu uczciłem sukces.
Tak, teraz nadszedł czas na schodzenie. Słońce wschodziło nad górami a ja ruszyłem drogą dalej wśród księżycowego krajobrazu. Dla leniwych istniała możliwość zjechania dżipem, do Jomson, a stamtąd autobusem albo nawet samolotem do Pokary Zawierzyłem własnym nogą i popołudniu byłem w mieście Marpha, słynącego z sajdera, wina i jabłkowej brandy. Jest to świetne miejsce do kontynuowania świętowania zdobycia góry i tak też uczyniłem.
Następnego dnia, schodząc coraz niżej, oczy syciłem zieleniom pól, łąk lasów. Pojawiły się pierwsze bananowce, a miejscowi sprzedawali pomarańcze, można było już ściągnąć ciepłą kurtkę, czapkę, rękawiczki. Doszedłem do wioski Ghasa i tu zostałem na nocleg.
Ostatniego dnia starałem się iść inną drogą niż jeżdżą autobusy. Szlak taki prowadził aż do Tatopani, potem już niestety zakurzonym traktem doszedłem do Baisari. Nie było sensu brnąć dalej po tym nieciekawym miejscu, złapałem autobus do Beni-200Rp. Tam spędziłem noc, a rano pojechałem do Pokary.
Cały trek trwał 9dni, bardzo przydały się witaminy rozpuszczalne, bo picie tej wody nudzi się już po pierwszym dniu. Szkoda że nie wziąłem tabletek do oczyszczania wody i jakiejś maści na usta bo popękały mi już drugiego dnia. Podczas schodzenia słońce świeciło bardzo ostro więc okulary przeciwsłoneczne to podstawa. Budżet to około 8€ dziennie więc moja norma,pozwolenie sprawdzano mi kilkakrotnie ale o TIMS nikt nie pytał. Cóż więcej, jestem szczęśliwy ze zrobienia tej trasy, myślę że Everest tak za rok ,to w końcu tylko trochę wyższa górka, aha nie spotkałem nigdzie Yeti – szkoda ;)