poniedziałek, 27 grudnia 2010

Spacerkiem wokół Annapurny

Przyszedł czas pożegnać się z Katmandu, spokojnie, spokojnie jeszcze tu wrócę :)

Z turystycznego getta na dworzec autobusowy jest około 30min. Zjawiłem się tam o 8 rano, od razu znalazł się uczynny, który zaprowadził mnie do kasy, a potem prosto do drzwi autobusu i nie chciał za to ani grosza, to miłe. Bilet do Besisahar, gdzie rozpoczynałem moją wędrówkę, kosztował 300Rp. Miałem jeszcze godzinę do odjazdu więc przy herbatce oglądałem zawody w nepalską wersje cymbergaja. Cała podróż trwała długo i była nużąca, a na miejscu wylądowałem dopiero po południu. Nie było sensu ruszać się już gdziekolwiek, więc znalazłem pokój w hotelu, pochodziłem trochę po mieście, takiej zwykłej ulicówce i poszedłem spać.

Piękny rześki poranek, smaczne herbata z rana i ostatnie momo w dobrej cenie i ruszam w góry. Do Bhulbule, gdzie znajduje się wejście do parku można dojechać autobusem, niestety nie było akurat żadnego więc 2 godzinną trasę pokonałem na piechotę. To na razie nie były żadne góry ani nawet pagórki, ale szło się przyjemnie. Po dokonaniu wszystkich formalności i wpisaniu się do wielkiej księgi, mogłem ruszać dalej. Według przewodnika pierwszy nocleg miał mieć miejsce w wiosce Bahundada. Aby dostać się do niej trzeba zaliczyć dość ostre podejście. No i jestem na miejscu, kilku turystów oddycha ciężko, już szukają miejsca na nocleg, ale jak to, dopiero dochodzi 13ta. Już wcześniej wiedziałem że trasy opisane w Lonely Planet są dla górskich dyletantów lub starych bab. Ruszyłem więc dalej i około 15tej znalazłem się w wiosce Ghermu Phant położonej przy pięknym wodospadzie. Tu postanowiłem zrobić przerwę. Na całej trasie co pół godziny przechodzi się koło jakiejś wioski gdzie zawsze jest jakiś guest house w którym można znaleźć lokum i coś dobrego do jedzenia. Ja zatrzymałem się w Hotelu Sabina, zamówiłem warzywne curry z ryżem i rozkoszowałem się pięknem krajobrazu. To curry było w 100% ekologiczne i świeże, a kucharz żeby je przygotować zrywał warzywa wprost z małego przy hotelowego ogródka. Zostałem tutaj na noc.

Drugiego dnia ruszyłem o godzinie 8 rano. Po dwóch godzinach dotarłem do wioski Chamje, która miała być kolejnym miejscem na nocleg ale nocleg o 10tej rano, nie to trochę bez sensu, a więc naprzód w wyższe góry, na podbój Annapurny. Kolejne 2 godziny dosyć ostrej wspinaczki i otwiera się przede mną wielka dolina nad którą leży miasteczko Tal. W miarę wchodzenia wyżej ceny wody wzrastają niemiłosiernie. W Tal jest pierwszy punkt gdzie można nabrać przefiltrowaną wodę za rozsądną cenę 30Rp. Minąłem Tal, teraz szlak przecinał kilkakrotnie rzekę Marsyangdi Khola, przechodziło się po wiszących, linowych mostach zbudowanych przez szwajcarską firmę, która doświadczenia nabrane w Alpach z powodzeniem przenosiła na grunt Himalajów. Drugi dzień trasy zakończyłem Bagarchhap, racząc się smacznym Dal Bhatem i szklaneczką wina domowej roboty. We wiosce miał być punkt z czystą wodą ale jak się okazało był on 30 min dalej w Dhanakyu. Zaczynało się robić zimno, a szczególnie poranne wstawanie nie należało do najmilszych, byłem już na ponad 2000m.

Trzeci dzień to najpierw ostre podejście do Temang, kilka razy musiałem pytać miejscowych o drogę ale już za Temang było jak w Beskidach, no gdyby nie te góry wokoło, przy których człowiek czuje się naprawdę malutki. I znowu koło 13tej minąłem miejscowość Chame która miała być moim celem wg przewodnika, chyba coś jestem za szybki, może potem, z uwagi na wysokość, trzeba będzie zwolnić na razie naprzód aż do małej dziury przed Pisang. Tak małej że nie ma jej na mapie, a kilku mieszkańców uważa że to właśnie Pisang a kilku że to jeszcze Bhratang. W jedynym hotelu znalazłem zakwaterowanie i dobre jedzenie i mimo że nie było elektryczności czegóż mi było więcej potrzeba.

Całe szczęście że w Katmandu zaopatrzyłem się w te wszystkie goreteksy, windstopery i śpiwór puchowy bo zimno przenikało człowieka do szpiku kości. Do tego miałem ciągle niewyleczony katar, który wcale nie pomagał we wspinaczce.

Z Pisang do Mungi prowadzą dwie drogi. Lewym brzegiem łagodna i w miarę płaska, na tyle że w Hongde jest nawet lotnisko, prawym natomiast jest ostre podejście do wioski Ghyaru, a potem Ngawal. Ze względu na widoki wybrałem tą trudniejszą ale warto było, choć jak dotychczas był to najtrudniejszy dla mnie dzień. Na horyzoncie pojawiły się już ośnieżone skaliste szczyty, widać było Gangapurnę i Annapurnę III. Szkoda że tak nie wymierzyłem żeby spędzić tutaj nocy, myślę że to dobre miejsce na aklimatyzację bo to prawie 4000m. Za Ngawal schodzi się już tylko w dół aż osiąga się Mungi na około 3500m. Tutaj łączą się dwa szlaki i tutaj zostałem na noc. Ceny zaczynają się typowo Zakopiańskie, butelka wody 120Rp a Dal Bath 350Rp. Ale cóż, wszystkie rzeczy wnoszone są na plecach tragarzy. Co prawda widziałem po drodze że budują drogę do Manang ale w tych warunkach, bez możliwości używania ciężkiego sprzętu potrwa to jeszcze wiele lat.

Manang oddalony jest od Mungi o 45min drogi. Jest to stolica regionu dość pokaźne kamienne miasteczko, w którym znajdują się sklepy restauracje hotele a nawet kino. To dobre miejsce na aklimatyzacje. Nie chciałem tracić jednego dnia na odpoczynek ruszyłem więc dalej. W południe byłem już na 4000 w Yak Kharak, ale wspinałem się dalej, by o 15.30 znaleźć się na 4500m w Thorung Pedi, ostatniej bazie wypadowej przed przełęczą. Końcówka trasy jest dosyć nieprzyjemna, wszędzie znajdują się ostrzeżenia przed możliwymi lawinami i czasami trzeba przechodzić przez zamrożone wodospady, co przy zmęczeniu i wysokości wcale nie jest takie łatwe. W bazie byłem jedynym turystą. Podobno w sezonie jest tu ponad 200osób dziennie. Ja podczas całej drogi spotkałem może z 20tu. Noc miałem ciężką. Śniły mi się jakieś koszmary, nie wiem czy to z powodu wysokości czy z powodu Dal Bhatu którego zjadłem przed samym snem. W schronisku prąd jest tylko wtedy gdy działa mała elektrownia wodna, niestety o tej porze strumień zamarzł i nici z doładowania baterii do aparatu. Podobna sytuacja była z filtrowaną wodą, zauważyłem że już od 3500m była nieosiągalna, w rurach zamiast niej był lód.

Są różne teorie o której zacząć ostatni etap wspinaczki, niektórzy zaczynają o 3 rano inni o 5tej, ja tradycyjnie zacząłem o 8.30. Początkowo mimo ostrego podejścia szło się całkiem szybko, niestety gdy wyszedłem spoza osłony gór na odkryty, lekko księżycowy teren zaczął wiać potworny wiatr i to prosto w twarz, oj było ciężko. O trudności szlaku świadczy to że nawet czasami konie nie dawały radę, po drodze znalazłem zwłoki górskiej szkapy, no ale cóż jak to mówią koń ma cztery nogi i też się potknie. Całe szczęście nie było śniegu bo trasa była by zamknięta. Minąłem 3 Czechów z Pragi i 12.30 byłem na przełęczy. 5416m to brzmi dumnie!!! Chciałem sobie zrobić z tej radości zdjęcie ale aparat odmówił posłuszeństwa udało się to dopiero jakieś 500m niżej. Tu na szczycie czułem się jak na księżycu, żadnego krzaku, źdźbła trawy, zupełnie nic, istne pustkowie ale jakie piękne!!!!

Nadszedł czas na schodzenie, w dół trawersując, walcząc z wiatrem doszedłem do wioski Mutkinach. Tu jakże cicho, bezwietrznie, ciepło. Zatrzymałem się w hotelu przy Buddyjskiej świątyni i miejscowym bimbrem z ryżu uczciłem sukces.

Tak, teraz nadszedł czas na schodzenie. Słońce wschodziło nad górami a ja ruszyłem drogą dalej wśród księżycowego krajobrazu. Dla leniwych istniała możliwość zjechania dżipem, do Jomson, a stamtąd autobusem albo nawet samolotem do Pokary Zawierzyłem własnym nogą i popołudniu byłem w mieście Marpha, słynącego z sajdera, wina i jabłkowej brandy. Jest to świetne miejsce do kontynuowania świętowania zdobycia góry i tak też uczyniłem.

Następnego dnia, schodząc coraz niżej, oczy syciłem zieleniom pól, łąk lasów. Pojawiły się pierwsze bananowce, a miejscowi sprzedawali pomarańcze, można było już ściągnąć ciepłą kurtkę, czapkę, rękawiczki. Doszedłem do wioski Ghasa i tu zostałem na nocleg.

Ostatniego dnia starałem się iść inną drogą niż jeżdżą autobusy. Szlak taki prowadził aż do Tatopani, potem już niestety zakurzonym traktem doszedłem do Baisari. Nie było sensu brnąć dalej po tym nieciekawym miejscu, złapałem autobus do Beni-200Rp. Tam spędziłem noc, a rano pojechałem do Pokary.

Cały trek trwał 9dni, bardzo przydały się witaminy rozpuszczalne, bo picie tej wody nudzi się już po pierwszym dniu. Szkoda że nie wziąłem tabletek do oczyszczania wody i jakiejś maści na usta bo popękały mi już drugiego dnia. Podczas schodzenia słońce świeciło bardzo ostro więc okulary przeciwsłoneczne to podstawa. Budżet to około 8€ dziennie więc moja norma,pozwolenie sprawdzano mi kilkakrotnie ale o TIMS nikt nie pytał. Cóż więcej, jestem szczęśliwy ze zrobienia tej trasy, myślę że Everest tak za rok ,to w końcu tylko trochę wyższa górka, aha nie spotkałem nigdzie Yeti – szkoda ;)

piątek, 17 grudnia 2010

Katmandu

Po długiej walce z drogami Nepalu, autobus zatrzymał się gdzieś w Katmandu. Olałem jak zwykle wszystkich taksówkarzy i ruszyłem w stronę, no właśnie, tu pojawił się problem. Gdzie ja dokładnie jestem? Hmm..... Żaden z busów nie jechał w stronę Tamel, turystycznego getta, nie miałem żadnej mapy, a kompas zupełnie oszalał. Jednak, koniec języka za przewodnika, dzięki bogu wszyscy mówią tu po Angielsku, kilka pytań i już wiem jak mam iść. Okazało się że przede mną 45min marsz, nic to słoneczko świeciło dochodziło południe więc szło się bardzo miło. Dotarłem na Tamel, po obejściu kilku hotel znalazłem jeden w samym centrum, za przyzwoitą cenę 200Rp. Pokój miałem na 3 piętrze, więc trening wspinaczkowy i aklimatyzacja w cenie:)

Już od pierwszych minut w mieście poczułem się ekstra. Ludzie mili, uczynni, miasto, mimo że tłoczne nie przytłacza chaosem jak miasta w Indiach, a Tamel mimo że to turystyczna zona, pełne jest życia i zabawy. Oczywiście na każdym kroku stragany z owocami, jedzeniem, sokami, ciuchami, telefonami czy pamiątkami.

Dodatkowo cała okolica obsiana jest sklepami sportowymi, tak to jest moje królestwo!!! Wiem że to zabrzmi kretyńsko ale pierwsze 3dni spędziłem na zakupach. Nie, nie jestem zakupoholikiem, mam inne o 100razy milsze uzależnienia, ale czekała mnie wyprawa wokół Annapurny i musiałem się do niej odpowiednio ubrać. Kupiłem więc wind-stoper, kurtkę i spodnie goreteksowe, buty Salomona i ciepły puchowy śpiwór, a co najfajniejsze zmieściłem się w 100€. Nie ma sensu targać tych rzeczy z Polski, tu jest taniej, a wybór niebotycznie większy niż na naszym kontynencie.

Gdy sprawę zakupów miałem załatwioną, ruszyłem w miasto. Najpierw musiałem załatwić pozwolenie na wejście do parku przy Annapurnie – 2000Rp, potem musiałem się zarejestrować gdzie i kiedy idę w góry, żeby w razie czego, wiedzieli skąd ściągać moje zwłoki, bo na rychłą pomoc nie liczę -1420RP. Wszystko to można załatwić w budynku ACAP przy miejskim terminalu autobusowym.

Katmandu jest przepięknym miastem, same centrum to wąskie, stare uliczki, na których kładzie się cień z 4,5 piętrowych kamienic. Przy tych uliczkach stoją 3,4 piętrowe domy które skutecznie zasłaniają światło słoneczne. Jednakże co kilkaset metrów jest zawsze mały, słoneczny placyk przy którym znajduje się pagoda lub buddyjska świątynia. Tu też przekupki, sprzedają warzywa i owoce. Warto zagłębić się też w bramy, za drzwiami często znajdują się kapliczki lub urokliwe skwery na których toczy się codzienne życie. Prawdziwy wypas dla fotografów, niestety ja do nich nie należę, brakuje mi tu dobrego aparatu i sprawnego oka Bartka.

W odległości 25min od Tamel znajduje się Durbar Square. Jest tam Pałac Królewski, i niezliczona ilość świątyń, z których najstarsza liczy sobie 5 stuleci. Cały obszar uznany jest za światowy pomnik UNESCO, oczywiście wiąże się to z kupnem biletu w cenie 300Rp, jednak za takie widoki warto wydać 3€, ale jeżeli ktoś nie chce płacić, wystarczy wejść od ulicy Maru Tole, tam nie ma kasy, a potem jak zwykle udawać głupka:)

A teraz kilka słów o kuchni, mimo że schudłem tu już kilka kilo, jedzenie jest dla mnie najsmaczniejszym tematem. Jako wielki fan polskich pierogów, mam tu niezły wypas zajadając się momo. Momo, to także są pierożki, gotowane na parze z różnym nadzianiem: wołowym, warzywnym lub z kurczaka. Talerz, z 10 sztukami, podanymi z pikantnym sosem kosztuje około 2 złotychi. Istny raj w ustach. Głównym Nepalskim daniem jest DAL BATH, to ryż z warzywami sałatką i zupom z soczewicy można się tym najeść na cały dzień. Do tego na każdym kroku czaj, czyli po naszemu bawarka, słodka herbata z mlekiem. Przestałem dzięki niej pić kawę, która jak na te warunki jest dosyć droga, w restauracji cena dochodzi do 200Rp. Ale ja, trzymając w ryzach budżet omijam restauracje szerokim łukiem. Oczywiście rano do herbaty zawsze jakieś ciacho lub pikantna samosa i dzień zaczyna się wspaniale!

Trafiłem tutaj poza sezonem, dlatego turystów jest niewielu. Na szczęście większość z nich to prawdziwi turyści, z którymi można rzeczowo pogadać, a nie hipisi którzy odnaleźli „swoją drogę życia” i pieprzą same nawiedzone głupoty!!!

Spędziłem prawie tydzień w Katmandu, odpoczywając i lecząc przeziębienie, którego nabawiłem się podczas nocnej jazdy do stolicy. Ważna rzecz, mimo iż startuje się w dzień kiedy jest ciepło, po zmroku temperatura może obniżyć się o kilkanaście stopni.

A teraz, wyleczony tanimi miejscowymi lekami (tabletki przeciw grypie tygodniowa kuracja 2zł!!) jadę do Besisahar by zacząć mój treking wokół Annapurny. Powinno mi to zająć 2 tygodnie, więc wszystkim znajomym i nie znajomym, wszystkiego najlepszego z okazji Świąt i szczęśliwego nowego roku!!! do zobaczenia w 2011roku.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Kierunek Nepal.

Przyszedł czas pożegnać się z górami, przynajmniej na chwilę, opuszczam więc Derjeeling, miasto, które dało mi silę i energie do dalszego podróżowania, a przede wszystkim pozwoliło zatrzeć niemiłe wspomnienia z pobytu w Indiach. Pożegnałem się z obsługą Hotelu New Galaxy, jeszcze ostatni czaj i ruszam. Nie udało mi się nawet dojść do przystanku, a już jeden z kierowców jeepa zwinął mnie z ulicy i już jechałem do Siliguri. No może nie tak od razu, kierowca zrobił jeszcze ze trzy rundki po mieście zbierając innych pasażerów.

Znowu w Siliguri, chciałem się przekonać co jest w tym mieście, no i cóż, nie za wiele. To faktycznie tylko takie miejsce przesiadkowe, chyba że ktoś lubi widok śmierdzącej rzeczki,pełnej śmieci i ludzkich ekskrementów. Nie było na co czekać wypłaciłem trochę kasy z bankomatu i poszedłem na dworzec autobusowy. W informacji dowiedziałem się że autobusy do Panitanki czyli pod granicę, odjeżdżają z głównej ulicy, a na moje pytanie kiedy? usłyszałem „All the time”. I faktycznie, nie czekałem więcej niż 5 min i już jechałem do Nepalu. Z przystanku w Panitanki do granicy jest jakieś 10min piechotą, oczywiście można skorzystać z usługi rykszarzy, ale obiecałem sobie że nigdy nie dam zarobić nachalnym kulisom, ani nie dam grosza żebrzącym i jak na razie jestem w tym nieugięty.

Na granicy po stronie Indyjskiej trzeba wypełnić dwa świstki, co trwa z 10min, potem dostaje się pieczątkę i można już przechodzić przez „most przyjaźni” do Nepalu.

Tutaj kolejne 2 świstki do wypełnienia, zapłata 40$ + 200Rp za wizę i jestem gotowy do zdobywania Himalajów. Wiza jest 30dniowa wielowiazdowa, ale można też dostać wizę trzymiesięczną za 100$.

Dworzec autobusowy jest 200m za granicą po prawej stronie. Pojawili się jak zwykle naciągacze, mówiąc że szybko, szybko ostatni autobus, ostatnie bilety, nie ma czasu, ale oni już, zaraz pomogą , zorganizują, kupią, przekupią żeby można było stąd wyjechać, jak by za minute miało się odbyć ostatnie tchnienie ziemi, a potem już nic tylko czarna pustka. Oczywiście wszystko to nie prawda, można kupić bilety w kasie, a autobusy po prostu podjeżdżają jeden za drugim. Za bilet zapłaciłem 550 Rp indyjskich, co i tak wydaje mi się za drogo ale może się mylę. Nie ma problemu z płatnościami w Rupiach Indyjskich, bo tu traktują je jak twardą walutę, ale o złotówkach nikt nie słyszał :)

Jeszcze ostatnie zakupy i ruszam rozklekotanym busem do Katmandu. Przede mną 15godzin drogi po wybojach i bezdrożach wschodniego Nepalu.

sobota, 11 grudnia 2010

Darjeeling - kocham góry!!!


15 godzin trwała moja tułaczka do Silliguri. Czasami zdawało mi się, że nie jechaliśmy asfaltem czy nawet drogą szutrową, tylko na wprost przez dzikie pola. W dodatku im dalej na północ jechaliśmy było coraz zimniej, oj czuć już powiew Himalajów, trzeba będzie się przeprosić z długimi spodniami i Adidasami, a szorty i sandały wrzucić na dno plecaka. Na szczęście o 9tej było już po wszystkim. Silliguri to tylko przystanek w drodze do Darjeeling. Zaraz przy przystanku autobusowym zaczepił mnie naganiacz oferując miejsce w jeepie za 105Rp. Jako że cena była tylko o 30Rp wyższa niż cena autobusu, pomyślałem czemu nie. Po 15 minutach zebrał się cały samochód pasażerów. Ruszyliśmy w 2 godzinną drogę, przez góry i przełęcze. Widok był niesamowity, tak nie da się ukryć KOCHAM GÓRY!!! Już nie mogę doczekać się Nepalu. Znowu chciałem znaleźć jakieś tanie lokum. Udało się w hotelu New Galaxi, mimo że nie było, tak jak pisali w przewodniku, sali zbiorowej, miałem miły, schludny pokój z łazienkom i przepięknym widokiem na okoliczne szczyty, za 150Rp. czyli 10 zł.
Darejeeling położone jest wokół jednej z gór. To dosyć ruchliwe miasteczko, do którego pielgrzymują, oprócz międzynarodowych turystów, również Hindusi. Jest tu dużo knajpek, dobrze rozwinięta baza hotelowa i targ na którym można kupić „oryginalne podróbki” takich światowych gigantów jak North Face, Mamuth, czy Adidas. Ja z zakupami czekam do Nepalu licząc na jeszcze niższe ceny.
Na szczycie góry położona jest świątynia hinduistyczna, a poniżej stary kościół Św. Andrzeja. W północnych Indiach, tak jak i na Goa, jest dużo katolików. Bardzo mi się tu podoba to wspaniałe miejsce na aklimatyzacje i odpoczynek. Niestety, jako że to grudzień i dość wysoko nad poziomem morza, jest tu dosyć zimno. Przekonałem się o tym już pierwszej nocy, kiedy to koło 4nad ranem, naciągałem na siebie długie spodnie, założyłem kaptur, ubrałem skarpety i rękawiczki, a śpiwór dodatkowo przykryłem pseudo pierzyną. Walczą we mnie ze sobą dwa skrajne uczucia. Z jednej strony chronicznie nienawidzę zimna, z drugiej uwielbiam góry. I ta druga rzecz zawsze wygrywa. Przede mną miesiąc w Himalajach, dam radę bez problemu i to z największą przyjemnością, po prostu w Katmandu muszę się okupić w ciepły polar, kurtkę, śpiwór i w termiczną bieliznę i to powinno załatwić sprawę :)
Tutaj hindusi wyglądają inaczej, bardziej przypominają Nepalczyków, no i co najważniejsze wreszcie pojawiły się ładne dziewczyny, w modnych nowoczesnych ciuchach. I tak na pierwszy rzut oka ludzie wydają się milsi i bardziej otwarci i weseli, tacy uśmiechnięci ludzie gór:)

środa, 8 grudnia 2010

Oh,Kalkuta!!!


Pobudka była o 5.30 rano. Konduktor szedł przez pociąg krzycząc – Kolkata, tak donośnie że zbudził by nawet umarłego. Zwinąłem swoje manatki i wyszedłem na dworzec. Okazało się że wylądowałem na stacji Howarh po drugiej stronie rzeki Hooghly.
Żeby dostać się do centrum trzeba jechać autobusem kierującym się najlepiej na dzielnice Esplande. Ja postanowiłem te 5km zrobić na piechotę. Najpierw przeszedłem przez wielki most na drugą stronę. Most to istne cudo XIX wiecznej techniki, niestety gdy chciałem mu zrobić zdjęcie, jak spod ziemi wyskoczyło dwóch żołnierzy, którzy pogrozili że za robienie zdjęć będzie mandat. Nie chcąc uszczuplać swego budżetu dałem sobie z tym spokój. Budząca się Kalkuta o 6tej rano wyglądała naprawdę ładnie. Oczywiście słowo ładnie może mieć wiele znaczeń, więc powiedzmy ładnie na tle innych miast które widziałem w Indiach. To miasto po prostu żyło, bezdomni budzili się ze swoich zawszonych barłogów i brali kąpiel w miejskich hydrantach. Rozkładały się pierwsze stoiska z jedzeniem, „kucharze” obierali ziemniaki, marchewkę i inne warzywa których nawet nie znam, a pod wielkimi kotłami z ryżem czy curry płonął już ogień. W dodatku na chodniku fryzjerzy zaczęli swe normalne codzienne zajęcie, czyli strzyżenie i golenie prawdziwą brzytwą.
Pobłądziłem trochę w okolicach przeogromnego parku ale 2 godzinach dotarłem do turystycznego getta w dzielnicy Chowringhee. Wybrałem Hotel Maria, z jednej strony z sentymentu do nazwy, z drugiej zaś, z powodu taniego noclegu. Oczywiście sala zbiorowa o 8.30 rano była zajęta, mieli jednak również w swej ofercie jedynkę i po targach udało mi się ją dostać za 150 Rp. Standard był typowo Indyjski, ale cóż, powoli się przyzwyczajam. Gdy przyjeżdżałem do Kalkuty w oczach miałem widok biednych żebrzących ludzi, na każdym rogu ulicy, którzy gdyby nie Matka Teresa i jej siostry z zakonu, dawno by już umarli z głodu. Oczywiście żebraków było dużo ale powoli dochodzę do wniosku że to ich wybór sposobu na życie. Hindusi chętnie dają im jałmużnę, oczywiście z tych pieniędzy nie da się kupić domu, samochodu, czy nawet komórki, ale wystarcza na jakie takie życie. Najlepiej jak ktoś nie ma nogi czy ręki lub jest od dzieciństwa wykrzywiony lub zdeformowany, wtedy pieniądze leją się strumieniem. Matka z dzieckiem na ręku to też niezły biznes. Ale najgorzej mają zdrowi mężczyźni, ci muszą się sporo natrudzić. Przeważnie nie myją się w ogóle, a ludzie dają im pieniądze po prostu żeby sobie poszli i nie zaśmierdzali otoczenia.
W Kalkucie spędziłem dwa dni. Muszę przyznać że to pierwsze miejsce w Indiach które mi się podobało, choć zwiedzanie dokładniejsze zostawiam sobie na później, kiedy to pod koniec stycznia będę stąd wylatywał do Bangkoku. To miasto ma naprawdę duszę. Budowle rządowe w centrum są odnowione i prezentują się pięknie, ale nawet na uboczu, stare, pokolonialne budynki, które niekiedy już pokrywa prawdziwy las małych krzaków i drzewek rosnących między cegłami, mają swój niepowtarzalny urok. W dodatku wszędzie żółte taksówki, żywcem jak z lat 50tych, przypominają trochę Kubę Fidela Castro.
Poza tym, na każdej ulicy, oprócz herbaty z mlekiem, można coś zjeść, lub przekąsią. Pojawiły się roleksy czyli jajko z sałatkami zawijane razem z czapati, które ostatnio jadłem w Ugandzie. Ogólnie miałem dwa dni obżarstwa i co by o Indiach złego nie mówić, to kuchnie mają rewelacyjną!!!
Wszyscy znają firmę Adidas, Reebok czy Puma. Te marki znane są na całym świecie. Jednakże obok nich, rośnie następny potentat obuwniczy firma BATA. Sklepy tej marki widziałem zarówno w Europie, Afryce a nawet tutaj w Indiach. To miło wiedzieć że nas południowy sąsiad, nie tylko jest znany z knedlików, ale również jako światowy producent obuwia, mimo iż cała jego produkcja odbywa się w Chinach. Polskich firm niestety tutaj nie zauważyłem.
Z Kalkuty chciałem oczywiście wyjechać pociągiem ale pierwszy wolny termin był na 4go stycznia. Nie było wyboru trzeba było się tłuc autobusem. Kupiłem bilet za 350Rp do Silliguri, stawiłem się na dworcu o 18tej, wpakowałem się do autobusu i po 15 godzinach walki z wertepami, znalazłem się o podnóża Himalajów.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Puri





Puri to małe miasto, a w zasadzie miasteczko, nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Udałem się tam autobusem(28Rp) z nadzieją na relaks i odpoczynek. Gdy przybyłem na miejsce zacząłem szukać taniego noclegu. W Lonely Planet było napisane że hotel Gandhara ma dormitorium za cenę 75Rp. Niestety jak objaśnił mi menadżer sala zbiorowa była ale, 2 lata temu. To kolejny błąd który wyłapałem z przewodnika – oj panowie odstawiacie chałę w tym Lonleju :)Zacząłem posuwać się dalej w stronę wioski, pytając po kolei o wolny pokój, niestety ceny zaczynały się od 250Rp. Dopiero w wiosce znalazłem Lodge Durga, za cenę 150Rp za pokój. Postanowiłem zostać tu 2 dni, wybyczyć się na plaży, pokąpać się w oceanie i zażyć słońca. Wszystko zapowiadało się miło, jednak koło 14tej, zaczęło się chmurzyć i spadły pierwsze krople deszczu. Tak oto mój plan runął w gruzy. Cóż było robić został spacer promenadą i ogólnie pojęty relaks.Niestety drugi dzień wyglądał tak samo do tego zrobiło się potwornie zimno i wietrznie.Spacerowałem po plaży rozmawiając co chwile z jakimś sprzedawcą który chciał mi wcisnąć perły, czy rybakiem, którego asortyment oprócz ryb i owoców morza, obejmował również ziele, haszysz, czy opium, po naprawdę kuszących cenach:)
Chciałem jeszcze zwiedzić otoczoną wielkimi murami świątynie Jagannath Mandir, niestety z powodu jakiś uroczystości nie zostałem do niej wpuszczony, szkoda bo wyglądała super z daleka. Dopiero w dniu wyjazdu poszczęściło mi się, pogoda zrobiła się ładna może nie na kąpiel w oceanie ale na pewno na byczenie się na plaży.
Do Bhubaneswar wróciłem o 18tej czyli już po zmroku. Miałem jeszcze kilka godzin do pociągu, postanowiłem więc wypić piwko. Nie chciałem przepłacać w restauracji dlatego kupiłem piwo w sklepie. W Indiach nie można pić piwa na ulicy, ale przeważnie przy sklepie,za zamkniętymi drzwiami, jest pseudo bar, czyli miejsce, gdzie na stojąco można szybko skonsumować alkohol. Ja piłem piwko, miejscowi natomiast delektowali się brandy z wodą brrryyyy.....Mistrzom wystarczyło kilkadziesiąt sekund żeby rozprawić się z małą flaszeczką alkoholu – szacunek. Jako że byłem jedynym białym w tym towarzystwie autochtonów, od razu miałem kupę znajomych :)
Ale co miłe szybko się kończy, nawet piwo które lane jest tu w butelki 0,650L. Poszedłem na dworzec, wgramoliłem się do pociągu, wyłożyłem na łóżku i spałem jak dziecko aż do samej Kalkuty.

piątek, 3 grudnia 2010

Pociągiem do Bhubaneswar



Musiałem wymeldować się z mojej nory, w sali zbiorowej hostelu Armii Zbawienia o 9rano. Miałem cały dzień do szlajania się po mieście i za bardzo nie wiedziałem co z tym czasem zrobić. Całe szczęście plecak mogłem zostawić w przechowalni bagaży na dworcu centralnym.

Ruszam więc w miasto, w którym oprócz ogólnego syfy, kilku kolonialnych budynków, slamsów i śmierdzącej jak diabli rzece za bardzo nie ma co robić. Czy wiecie na przykład do czego służą tu chodniki? Oczywiście nie do chodzenia przez pieszych, do tego służy ulica, na której non stop na ciebie ktoś trąbi, zajeżdża drogę, popycha. Chodniki tutaj to po prostu szalet. Więc jak ktoś wchodzi na trotuar, to tylko po to żeby się wysrać. To samo jest przy wszystkich możliwych płotach murkach i rowach, tam z kolei wszyscy sikają. Dodając do tego śmieci organiczne na ulicach i trzydziestu kilku stopniowy upał całe miasto śmierdzi zgnilizną, uryną i gównem.

Przed wyjazdem poszedłem jeszcze raz potwierdzić bilet w kasie. Pozytywną rzeczą jest to, że na każdej większej stacji jest okienko przeznaczone dla zagranicznych turystów, gdzie nie ma kolejek, a obsługa jest miła i rzetelna. Na miejscu oczywiście okazało się że wcześniej sprzedano mi bilet na pociąg który nie istnieje!!! I to w oficjalnej kasie!!!

Całe szczęście miejsca na wieczorny pociąg jeszcze były i po uiszczeniu 50Rp za prze bukowanie biletu, mogłem uciekać z tego miasta jeszcze dziś.

Pociąg podstawiają godzinę przed wyjazdem. Na wagonach wywieszone są listy z pasażerami, wszystko jest poukładane z angielską dokładnością. Pod numerem 57 znalazłem nazwisko Marcin Malczewski, wszystko się zgadzało. Zająłem przypisane mi miejsce tuż przy oknie. Wagon sypialny przypomina te, którymi podróżuje się po Ukrainie czy Rosji, z tą różnicą że w oknach są kraty i nie ma szyb tylko kawałek pleksi.

Mimo iż podróż trwała 20 godzin zleciała dość szybko. Najpierw błogi sen i pierwsza noc w Indiach gdzie nic mnie nie pożarło, a potem podróż brzegiem oceanu, który czasami, ale bardzo rzadko, pojawiał się gdzieś na horyzoncie. Nie było żadnych problemów z aprowizacją, co chwila przechodzili sprzedawcy z kawą, czajem, samosami, ciastkami wodą i wszystkim co sobie można zamarzyć i to w dodatku po rozsądnych cenach. W połowie dnia za 50 Rp zamówiłem sobie lunch i byłem naprawdę usatysfakcjonowany podróżą.

O 21ej wylądowałem w Bhubaneswarze. I tu dopadła mnie Indyjska proza życia. O tej porze znalezienie taniego noclegu graniczy z cudem. Przeszedłem 25 hoteli i dopiero przed północą znalazłem śmierdzącą norę, w której mogłem się przespać. Utargowałem 300Rp, ale za tą cenę, powiedziano mi, że nie zamierzają zmieniać prześcieradeł po poprzednich gościach i mam się zwijać przed 9rano. Trudno i tak, jak na chwile przysiadłem na łóżku żeby skręcić jointa na zapomnienie, już pchły dały o sobie znać. Zmiotłem podłogę z syfu, śmieci i czegoś co już kwitło pleśnią. Położyłem karimatę i rozłożyłem śpiwór, lepiej spać na ziemi z karaluchami, które są denerwujące tylko kiedy chodzą po twarzy, niż nie spać całą noc drapiąc się po całym ciele. Najgorsze jest to że za równowartość 20zł miałem tylko zapewniony dach nad głową i prawdę powiedziawszy następnym razem w tej sytuacji wybiorę spanie na ulicy.

Chennai, czyli po naszemu Madras.


Mimo że z Mamallapuram, do Chennai, jest zaledwie 60km autobus jedzie 3 godziny, w tym godzina w korku do centrum . Dworzec oddalony jest z 7km za centrum, więc musiałem skorzystać z usług komunikacji miejskiej. Mimo że nazwy na autobusach są pisane w języku tamilskim, od razu znalazło się kilku uczynnych pasażerów którzy wrzucili mnie do odpowiedniego pojazdu. Ze znalezieniem noclegu też nie miałem problemu – najtańszy wg przewodnika był hostel prowadzony przez Armie Zbawienia, tam właśnie się skierowałem. Miałem łóżko w prawie pustej sali zbiorowej, prawie, bo mnogości robactwa i wszechobecnych pcheł nie zliczę. Muszę przyznać że spałem w już bardzo podłych warunkach ale takiego syfu jak w Indiach to jeszcze nie widziałem. Najgorsze są pchły, jeszcze nie miałem noclegu gdzie by ich nie było, nawet bestie pożarły mnie w nocnym autobusie. Pech chciał że jestem uczulony na ich ugryzienia i teraz moje nogi to jeden wielki pryszcz a raczej kilka setek pryszczy.

To jest jedna z tych rzeczy które mnie tutaj irytują i sprawiają że Indie są na szarym końcu listy fajnych krajów w których byłem, gorsze jest tylko Brunei – państwo, miasto nudne jak flaki z olejem i Egipt najbardziej chamskimi, oszukańczymi luźmi.

Przyzwyczaiłem się do chaosu, smrodu, biedy, brudu, nie odrzuca mnie matka kąpiąca niemowlaka w rynsztoku, czy padlina psa na głównej ulicy rozdziobywana przez kruki. Jednak te wszystkie drobne szczegóły przysłaniają magie Indii, magie której jeszcze tu nie zauważyłem i chyba jej nie znajdę. I ostatnia sprawa dziewczyny, istna tragedia, bo żeby zobaczyć brzydką cygankę nie musiałem się ruszać z Katowic.

Postanowiłem jak najszybciej pojechać do Nepalu, szkoda marnować czas na Indie.

A co do Madrasu w którym teraz jestem miasto typowo Indyjskie wielkie, duszne, zatłoczone. Jest fort wybudowany przez anglików w XVII w , plaża miejska ale przy wylocie rzeki przy której Katowicka Rawa jest kryształowym górskim potokiem. Cóż tyle co udało mi się dziś zwiedzić. Jutro cały dzień powłuczę się jeszcze, a wieczorem 23.30 pociąg weźmie mnie na północ, w stronę Nepalu :)

środa, 1 grudnia 2010

Mamallapuram


Z Pondicherry wyjeżdżałem wcześnie rano. Miałem już dość siedzenia w tym mieście. Ruszyłem do Mamallapuram, choć trudna nazwa zaczynam się już przyzwyczajać do indyjskiej wymowy – po prostu trzeba mówić niezrozumiale. Autobus wysadził mnie na rogatkach miasteczka, i jak zwykle rzucili się na mnie, rządni mych pieniędzy, rykszarze. Tym z kolei odpowiadałem że worze się jedynie mercedesami:)

Miasteczko to 3 ulice na krzyż, plaża, oraz główny punkt wyprawy - ruiny świątyń. Większość jest porozmieszczana na małej górce nad miastem, a jedna z nich zaraz nad brzegiem Oceanu. Wygląda znakomicie i choć wejście kosztuje 250Rp, można się tam dostać od strony plaży za darmo. Wystarczy jeden dzień żeby zobaczyć wszystkie te znakomitości. Ja jednak miałem pecha i załapałem się na ostatnie tchnienia monsunu. Lało jak z cebra, tak że poświęciłem zwiedzaniu raptem 3godziny. Przeschłem trochę w norze, którą wynająłem za 150Rp i dziele solidarnierazem z pchłami i innym paskudztwem, po czym po południu przedzierając się przez strugi deszczu, udało mi się dotrzeć do kasy biletowej i kupić na 3go bilet do Bhubaneswar. Kupienie biletu też wymaga zachodu. Najpierw trzeba wypisać kartkę obiegówkę z danymi osobistymi, gdzie chcemy jechać, jakim pociągiem i.t.p. Ale to jeszcze nie wszystko, bo gdy otrzymam bilet muszę przed wyjazdem odwiedzić kasę i dowiedzieć się który to wagon i miejsce. A najfajniejsze to to, że najbliższy dworzec jest w Chennai (Madrasie) czyli 60km stąd.