Pobudka była o 5.30 rano. Konduktor szedł przez pociąg krzycząc – Kolkata, tak donośnie że zbudził by nawet umarłego. Zwinąłem swoje manatki i wyszedłem na dworzec. Okazało się że wylądowałem na stacji Howarh po drugiej stronie rzeki Hooghly.
Żeby dostać się do centrum trzeba jechać autobusem kierującym się najlepiej na dzielnice Esplande. Ja postanowiłem te 5km zrobić na piechotę. Najpierw przeszedłem przez wielki most na drugą stronę. Most to istne cudo XIX wiecznej techniki, niestety gdy chciałem mu zrobić zdjęcie, jak spod ziemi wyskoczyło dwóch żołnierzy, którzy pogrozili że za robienie zdjęć będzie mandat. Nie chcąc uszczuplać swego budżetu dałem sobie z tym spokój.
Pobłądziłem trochę w okolicach przeogromnego parku ale 2 godzinach dotarłem do turystycznego getta w dzielnicy Chowringhee. Wybrałem Hotel Maria, z jednej strony z sentymentu do nazwy, z drugiej zaś, z powodu taniego noclegu. Oczywiście sala zbiorowa o 8.30 rano była zajęta, mieli jednak również w swej ofercie jedynkę i po targach udało mi się ją dostać za 150 Rp. Standard był typowo Indyjski, ale cóż, powoli się przyzwyczajam. Gdy przyjeżdżałem do Kalkuty w oczach miałem widok biednych żebrzących ludzi, na każdym rogu ulicy, którzy gdyby nie Matka Teresa i jej siostry z zakonu, dawno by już umarli z głodu. Oczywiście żebraków było dużo ale powoli dochodzę do wniosku że to ich wybór sposobu na życie. Hindusi chętnie dają im jałmużnę, oczywiście z tych pieniędzy nie da się kupić domu, samochodu, czy nawet komórki, ale wystarcza na jakie takie życie. Najlepiej jak ktoś nie ma nogi czy ręki lub jest od dzieciństwa wykrzywiony lub zdeformowany, wtedy pieniądze leją się strumieniem. Matka z dzieckiem na ręku to też niezły biznes. Ale najgorzej mają zdrowi mężczyźni, ci muszą się sporo natrudzić. Przeważnie nie myją się w ogóle, a ludzie dają im pieniądze po prostu żeby sobie poszli i nie zaśmierdzali otoczenia.
W Kalkucie spędziłem dwa dni. Muszę przyznać że to pierwsze miejsce w Indiach które mi się podobało, choć zwiedzanie dokładniejsze zostawiam sobie na później, kiedy to pod koniec stycznia będę stąd wylatywał do Bangkoku. To miasto ma naprawdę duszę. Budowle rządowe w centrum są odnowione i prezentują się pięknie, ale nawet na uboczu, stare, pokolonialne budynki, które niekiedy już pokrywa prawdziwy las małych krzaków i drzewek rosnących między cegłami, mają swój niepowtarzalny urok.
Poza tym, na każdej ulicy, oprócz herbaty z mlekiem, można coś zjeść, lub przekąsią. Pojawiły się roleksy czyli jajko z sałatkami zawijane razem z czapati, które ostatnio jadłem w Ugandzie. Ogólnie miałem dwa dni obżarstwa i co by o Indiach złego nie mówić, to kuchnie mają rewelacyjną!!!
Wszyscy znają firmę Adidas, Reebok czy Puma. Te marki znane są na całym świecie. Jednakże obok nich, rośnie następny potentat obuwniczy firma BATA. Sklepy tej marki widziałem zarówno w Europie, Afryce a nawet tutaj w Indiach. To miło wiedzieć że nas południowy sąsiad, nie tylko jest znany z knedlików, ale również jako światowy producent obuwia, mimo iż cała jego produkcja odbywa się w Chinach. Polskich firm niestety tutaj nie zauważyłem.
Z Kalkuty chciałem oczywiście wyjechać pociągiem ale pierwszy wolny termin był na 4go stycznia. Nie było wyboru trzeba było się tłuc autobusem. Kupiłem bilet za 350Rp do Silliguri, stawiłem się na dworcu o 18tej, wpakowałem się do autobusu i po 15 godzinach walki z wertepami, znalazłem się o podnóża Himalajów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz