piątek, 3 grudnia 2010

Pociągiem do Bhubaneswar



Musiałem wymeldować się z mojej nory, w sali zbiorowej hostelu Armii Zbawienia o 9rano. Miałem cały dzień do szlajania się po mieście i za bardzo nie wiedziałem co z tym czasem zrobić. Całe szczęście plecak mogłem zostawić w przechowalni bagaży na dworcu centralnym.

Ruszam więc w miasto, w którym oprócz ogólnego syfy, kilku kolonialnych budynków, slamsów i śmierdzącej jak diabli rzece za bardzo nie ma co robić. Czy wiecie na przykład do czego służą tu chodniki? Oczywiście nie do chodzenia przez pieszych, do tego służy ulica, na której non stop na ciebie ktoś trąbi, zajeżdża drogę, popycha. Chodniki tutaj to po prostu szalet. Więc jak ktoś wchodzi na trotuar, to tylko po to żeby się wysrać. To samo jest przy wszystkich możliwych płotach murkach i rowach, tam z kolei wszyscy sikają. Dodając do tego śmieci organiczne na ulicach i trzydziestu kilku stopniowy upał całe miasto śmierdzi zgnilizną, uryną i gównem.

Przed wyjazdem poszedłem jeszcze raz potwierdzić bilet w kasie. Pozytywną rzeczą jest to, że na każdej większej stacji jest okienko przeznaczone dla zagranicznych turystów, gdzie nie ma kolejek, a obsługa jest miła i rzetelna. Na miejscu oczywiście okazało się że wcześniej sprzedano mi bilet na pociąg który nie istnieje!!! I to w oficjalnej kasie!!!

Całe szczęście miejsca na wieczorny pociąg jeszcze były i po uiszczeniu 50Rp za prze bukowanie biletu, mogłem uciekać z tego miasta jeszcze dziś.

Pociąg podstawiają godzinę przed wyjazdem. Na wagonach wywieszone są listy z pasażerami, wszystko jest poukładane z angielską dokładnością. Pod numerem 57 znalazłem nazwisko Marcin Malczewski, wszystko się zgadzało. Zająłem przypisane mi miejsce tuż przy oknie. Wagon sypialny przypomina te, którymi podróżuje się po Ukrainie czy Rosji, z tą różnicą że w oknach są kraty i nie ma szyb tylko kawałek pleksi.

Mimo iż podróż trwała 20 godzin zleciała dość szybko. Najpierw błogi sen i pierwsza noc w Indiach gdzie nic mnie nie pożarło, a potem podróż brzegiem oceanu, który czasami, ale bardzo rzadko, pojawiał się gdzieś na horyzoncie. Nie było żadnych problemów z aprowizacją, co chwila przechodzili sprzedawcy z kawą, czajem, samosami, ciastkami wodą i wszystkim co sobie można zamarzyć i to w dodatku po rozsądnych cenach. W połowie dnia za 50 Rp zamówiłem sobie lunch i byłem naprawdę usatysfakcjonowany podróżą.

O 21ej wylądowałem w Bhubaneswarze. I tu dopadła mnie Indyjska proza życia. O tej porze znalezienie taniego noclegu graniczy z cudem. Przeszedłem 25 hoteli i dopiero przed północą znalazłem śmierdzącą norę, w której mogłem się przespać. Utargowałem 300Rp, ale za tą cenę, powiedziano mi, że nie zamierzają zmieniać prześcieradeł po poprzednich gościach i mam się zwijać przed 9rano. Trudno i tak, jak na chwile przysiadłem na łóżku żeby skręcić jointa na zapomnienie, już pchły dały o sobie znać. Zmiotłem podłogę z syfu, śmieci i czegoś co już kwitło pleśnią. Położyłem karimatę i rozłożyłem śpiwór, lepiej spać na ziemi z karaluchami, które są denerwujące tylko kiedy chodzą po twarzy, niż nie spać całą noc drapiąc się po całym ciele. Najgorsze jest to że za równowartość 20zł miałem tylko zapewniony dach nad głową i prawdę powiedziawszy następnym razem w tej sytuacji wybiorę spanie na ulicy.

Brak komentarzy: