Z Pondicherry wyjeżdżałem wcześnie rano. Miałem już dość siedzenia w tym mieście. Ruszyłem do Mamallapuram, choć trudna nazwa zaczynam się już przyzwyczajać do indyjskiej wymowy – po prostu trzeba mówić niezrozumiale. Autobus wysadził mnie na rogatkach miasteczka, i jak zwykle rzucili się na mnie, rządni mych pieniędzy, rykszarze. Tym z kolei odpowiadałem że worze się jedynie mercedesami:)
Miasteczko to 3 ulice na krzyż, plaża, oraz główny punkt wyprawy - ruiny świątyń. Większość jest porozmieszczana na małej górce nad miastem, a jedna z nich zaraz nad brzegiem Oceanu. Wygląda znakomicie i choć wejście kosztuje 250Rp, można się tam dostać od strony plaży za darmo. Wystarczy jeden dzień żeby zobaczyć wszystkie te znakomitości. Ja jednak miałem pecha i załapałem się na ostatnie tchnienia monsunu. Lało jak z cebra, tak że poświęciłem zwiedzaniu raptem 3godziny. Przeschłem trochę w norze, którą wynająłem za 150Rp i dziele solidarnierazem z pchłami i innym paskudztwem, po czym po południu przedzierając się przez strugi deszczu, udało mi się dotrzeć do kasy biletowej i kupić na 3go bilet do Bhubaneswar. Kupienie biletu też wymaga zachodu. Najpierw trzeba wypisać kartkę obiegówkę z danymi osobistymi, gdzie chcemy jechać, jakim pociągiem i.t.p. Ale to jeszcze nie wszystko, bo gdy otrzymam bilet muszę przed wyjazdem odwiedzić kasę i dowiedzieć się który to wagon i miejsce. A najfajniejsze to to, że najbliższy dworzec jest w Chennai (Madrasie) czyli 60km stąd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz