środa, 26 stycznia 2011

Kalkuta po raz drugi.


23 godziny w pociągu, tak, początkowo mnie to przerażało, ale z drugiej strony, miałem miejsce leżące, na samej górze. Zawsze mogłem tę podróż przespać nadrabiając braki snu. W moim „przedziale” jechało pięciu mieszkańców Bangladeszu oraz jeden wojskowy służący w Kaszmirze. Współpodróżni okazali się miłymi kompanami do rozmowy, szczególnie porucznik Muzar, który właśnie jechał do rodziny w Kalkucie. Opowiadał dużo o jego misjach, a był w Kongo, Afganistanie, Iraku i w innych miejscach ogarniętych wojną. Muzar, jako „prawdziwy” muzułmanin miał ze sobą litrową flaszeczkę Ginu z której popijaliśmy w trakcie jego opowieści. Podobał mi się jego stosunek do Indii, a raczej Hindusów. Jego zdaniem 80% jego ziomków to ściemniacze i oszuści, nie mogłem się z nim nie zgodzić. I tak rozmowa się toczyła, ja mówiłem o podróżach on o służbie, a panowie z Bangladeszu opowiadali o swoim kraju, czas płynął, butelka Ginu krążyła i nawet nie spostrzegłem jak minął cały dzień podróży. Po zmroku zaległem na mojej pryczy, a gdy przyszedł ranek byliśmy na miejscu. Pożegnałem się z wszystkimi i przez budzące się miasto ruszyłem do mojego starego hotelu. Tym razem nie dostałem osobnego pokoju ale łóżko w dormitorium za 80Rp. Nawet mi to pasowało bo zawsze jest możliwość spotkania nowych ludzi. Pokój był w 90% zajęty przez mieszkańców kraju kwitnącej wiśni. W latach 40tych armia japońska zdobyła większą część Azji, ale zatrzymana została gdzieś w Birmie i nie dotarła do Indii. Teraz udało się to młodym Japończykom, z tym ,że jest to najazd w 100% pokojowy. Młodzi turyści z tego kraju są bardzo mili, ale strasznie skrępowani i zamknięci w sobie, jednakże wystarczy dobry joint, odrobina alkoholu i wszystkie bariery pękają. Polubiłem ich bardzo.

W Kalkucie miałem spędzić 4 dni czekając na lot do Bangkoku. Czas mijał szybko, na zwiedzaniu, jedzeniu i pogaduszkach. Po prawie dwóch miesiącach w Indiach, przywykłem do brudu i smrodu, nie przeszkadza mi on tak bardzo jak na początku podróży. Nie przeszkadzają mi też żebrzący, może dlatego że nauczyłem się z nimi postępować. Wystarczy zdecydowane fuck off, lub przywalenie z liścia i już nikt ode mnie nie chce żadnych pieniędzy. Stałem się chyba postrachem hotelowej dzielnicy, bo po dwóch dniach nawet nikt do mnie nie podchodził z prośbą o jałmużnę.

Wreszcie zrobiło się ciepło, mogłem założyć krótkie spodnie i sandały. Ale wiem że prawdziwe upały czekają mnie dopiero w Tajlandii i Malezji. Cóż, zima nawet tutaj pokazuje swoje chłodne oblicze.

Kalkuta zdecydowanie mi odpowiadała. Oczywiście na ulicach było sporo bezdomnych mieszkających w namiotach zbudowanych z jakiś starych płacht reklamowych, lub leżących pokotem na chodnikach, ale będąc w Paryżu, taki obrazki też widywałem. Jedynie w nocy trzeba uważać żeby komuś na głowę nie nadepnąć.

Miasto wciągało mnie powoli i czułem się z tym dobrze. Przeszedłem je piechotą wzdłuż i wszerz. Trochę żal że większość budynków kolonialnych jest w tak kiepskim stanie, bo te odnowione sprawiają naprawdę duże wrażenie.

Jednego dnia wybrałem się do świątyni Kali, poczuć magię miejsca. Zostałem zaraz wyłapany przez jakiegoś pseudo przewodnika, dostałem pęk kwiatów które złożyłem w świątyni, oraz kadzidełka które zapaliłem na pomyślność. A że gotówka przeznaczona na Indie powolutku się kończyła przekazałem krwiożerczej bogini tylko 20 Rp, co spowodowało prawie oburzenie przewodnika który bąknął coś o 1000Rp!!! Powiedziałem że jestem z Polski, a niech myśli sobie o tym kraju co chce, zresztą Polska to chory kraj, chory na gorączkę Smoleńską, a ja przez to nie czuję się Polakiem i wcale się tego nie wstydzę.

Z wszystkich miejsc w Indiach Kalkuta jest najtańsza, łatwo to stwierdzić po cenach filiżanki czaju, wszędzie 5,6 Rp tutaj 3 Rp. A czaj jest dostępny na każdym rogu ulicy, potrafi rozgrzać człowieka, oszukać żołądek i jest dobrym kompanem w zwiedzaniu.

Mogę się już pokusić o subiektywną ocenę kraju. Jeżeli ktoś zaczął swoje podróżowanie od Indii, z pewnością będzie mu się tu podobać. Ale dla mnie to naprawdę nic specjalnego i niczym mnie nie chwyciły za serce. Nawet teraz, z perspektywy czasu uważam że Taj Mahal choć niewątpliwie piękny, jest tylko zwykłym klocem z marmuru ze śmieszną kopułka umieszczonym w środku parku i nie umywa się do na przykład Durbar Squer w Katmandu czy Patanie.

Ale wrócę do Indii na pewno, to wielki różnorodny kraj, a ja, mimo że przemierzyłem kilka tysięcy km, widziałem zaledwie ułamek tego co może zaoferować turyście i żeby poznać go dokładnie, na pewno nie wystarczą 2 miesiące.

sobota, 22 stycznia 2011

Deli



Pociąg z Agry doturlał się wreszcie do Deli, niestety nie do głównego dworca New Deli, gdzie jest główne zagłębie hotelowe, tylko na południowy dworzec Nizamuddin. Minęło trochę czasu zanim zorientowałem mapę i zorientowałem się sam, gdzie się znajduje. W tym czasie odprawiłem z setkę kierowców ryksz którzy za 50, 70Rp byli gotowi zabrać mnie do centrum. Komunikacja miejska w Deli jest dobrze rozwinięta więc popytałem na dworcu o autobus i za 15Rp dojechałem pod dworzec kolejowy w New Deli. Przede mną kolejne wyzwanie znalezienia noclegu.

Wszyscy naganiacze hotelowi śmiali się ze mnie gdy mówiłem że szukam noclegu do 200Rp, mówiąc, że to stolica i ceny hoteli zaczynają się od 350Rp. Wiedziałem że to nieprawda i ruszyłem na poszukiwania. W końcu w jednej z małych bocznych uliczek znalazłem zakwaterowanie w obskurnej norze hotelu Shiva, gdzie po długich negocjacjach dostałem pokój za 180Rp plus Vat co dało 200Rp. I co można? Miałem własny pokój, telewizor i o dziwo nie miałem dodatkowych mieszkańców w postaci pcheł i wszy. Jeszcze nie znalazłem noclegu w Indiach w którym chociaż prześcieradło było czyste i oczywiście tak było i tym razem. No cóż taki urok tego kraju.

W Deli miałem do załatwienia przede wszytkim wizę do Tajlandii. Wybrałem się więc pierwszego dnia do Ambasady, gdzie okazało się że obsługą wizową zajmuje się prywatna firma na Tołstoj street, w budynku o tej samej nazwie co ulica. Szkoda że tych informacji nie było w przewodniku, bo oszczędził bym sobie długiego spaceru, ale z drugiej strony, przechodząc koło budynków rządowych oraz Indyjskiego Łuku Triumfalnego czyli India Gate załapałem się na próby do defilady z okazji dnia niepodległości, który przypada na 26 stycznia. Były czołgi, armaty, wyrzutnie, helikoptery,konnica i tego typu sprawy które lubią duzi chłopcy:)

Straciłem jeden dzień, ale to nic, poczułem się nad wyraz dobrze w stolicy. Część rządowa miasta jest zielona, pełna parków, a ulice szerokie, niezakorkowane, gdzie kierowcy nie używają aż tak często klaksonów, które w wąskich uliczkach razem z gwarem ludzi i hałasem aut,rykszy i autobusów, tworzą nieznośną kakofonię dźwięków.

Wybrałem się następnego dnia po wizę, obsługa była miła kompetentna i szybka. Okazało się że wiz jest darmowa, jedynie trzeba było uiścić 294Rp za tą miłą obsługę , ale to i tak lepiej niż 30$, które za wizę płaciłem 3 lata temu. Po odbiór miałem się zgłosić po 2 dniach.

Wiedząc co i jak i kiedy postanowiłem zawczasu kupić bilet do Kalkuty. Lecz bez paszportu okazało się to rzeczą niełatwą i dopiero po interwencji kierowniczki kasy dla obcokrajowców dostałem upragniony papierek. Wyjazd w niedzielę o 7.10 rano, a na miejscu w poniedziałek 6.00. Tak, 23 godziny w pociągu, chyba jedna z moich najdłuższych podróży pociągiem w życiu.

Kolejne dni mijały mi na dalszej eksploracji miasta, błąkałem się więc po uliczkach starego Deli, raz na jakiś czas odwiedzając meczet to hinduską świątynie czy przysiadając na czaju. Wieczorami odganiałem się od dilerów, sprzedawców, żebraków i innej maści naciągaczy.

Powoli niestety zaczyna brakować mi gotówki, więc darowałem sobie muzea, oraz Red Fort, którego jedynie obfotografowałem ze wszystkich stron. Wkurza mnie trochę że są tu dwie ceny dla Hindusów i dla nas, turystów. I tak wejście do Fortu kosztuje 20Rp, ale dla nas białasów już 250Rp, no i tak ze wszystkim. Fakt że to tylko 5€ ale gdy mój dzienny budżet wynosi 6-8€ ta kwota staje się gigantyczna.

Mimo wszystko spędziłem kilka miłych dni w stolicy, w której jest jakby czyściej i schludniej. Może to zasługa dużej ilości darmowych miejskich toalet, a może to to że ryksze i autobusy napędzane są gazem ziemnym i nie smrodzą aż tak, a może to przez święte krowy których naliczyłem tylko kilka, przez co znika problem gór łajna na ulicach, a może to po prostu ludzie, którzy mają tu inną kulturę życia W końcu jak mówią słowa piosenki – wiadoma rzecz stolica.

niedziela, 16 stycznia 2011

Agra, perła na kupie łajna.

Cały czas, będąc w Indiach, czuje się trochę jak by w tym kraju była wojna domowa. Oprócz policji na ulicach jest dużo wojska, wszędzie kontrole, zablokowane ulice, wykrywacze metalu. Parę tygodni przed moim przybyciem ktoś się wysadził w Varanasi, biorąc ze sobą do nieba kilku nieszczęśników. Dodatkowo 26 stycznia jest dzień republiki i pewnie dlatego wszystkie te militarne szopki.

Pożegnałem się z Alexem który jechał do Bombaju, ja ruszyłem nocnym pociągiem do Agry-260Rp. W pociągu spotkałem dwójkę Polaków, których odczucia, co do tego kraju, po ich kilku tygodniach podróżowania, nie różniły się wiele od moich.

Hotel znalazłem zaraz przy południowej bramie Taj Mahal (India Inn - 150RP), po obejściu kilku rekomendowanych przez przewodnik. Sprawdza się teoria, że jeśli hotel pojawi się w Lonely Planet, ceny wzrastają nieraz dwukrotnie.

Plan był taki, żeby zobaczyć Taj Mahal przy wschodzie słońca, ale jak zasięgnąłem języka, i widziałem na własne oczy, poranne słońce nie może się przebić przez zachmurzone niebo. Poczekałem do południa kiedy się rozjaśniło i ruszyłem na zwiedzanie. Wejście od południowej bramy było najmniej oblegane, zakupiłem więc bilet za astronomiczną cenę 750Rp, która była wyższa niż mój budżet na cały dzień, dostałem „szpitalne” czerwone nakładki na buty i w drogę.

Taj robi naprawdę wrażenie, olbrzymia budowla z białego marmuru, nad brzegiem rzeki, wokoło pięknie utrzymany park, a mury i dwa meczety ceglanego koloru dopełniają wizerunek jednego z cudów świata.

To budowla z XVIIw nie jest zamkiem, ani fortem to budowla hołd, wzniesiona dla drugiej żony króla Sahah Jahana, Mumatz Mahal, która zmarła wydając mu na świat 14tego dzieciaka. Nie wiem, czy to ona akurat urodziła mu wszystkich potomków, ale tak czy inaczej chłop spust miał niezły. W owym czasie Sahah Jahan był największym pracodawcą w rejonie, przy budowie pracowało 20 000 pracowników, a ich dzieło jest naprawdę imponujące. Jeżeli jednak ktoś szuka obrazów, rzeźb, jakiś zapomnianych korytarzy czy czegoś magicznego, znalazł się w złym miejscu. Ta budowla jest kamienna, surowa i jedynie piękne rzeźbienia w marmurowych ścianach krypty powodują że Taj nie jest zwykłym kamiennym klockiem.Po godzinie zwiedzania, i próbowania zrobienia zdjęć bez głowy jakiegoś turysty, opuściłem ten majestatyczny dowód miłości do utraconej żony, poszedłem zwiedzać miasto. Ale jak szybko zacząłem tak szybko skończyłem. Agra jest tłoczna, zakorkowana, głośna i chaotyczna . Podobno godny jest zobaczenia, ukryty za wysokimi murami, Fort – 250Rp, ja zostawiłem sobie zwiedzanie takiej militarnej budowli na Deli.

Nie było żadnego sensu zostawania dłużej w mieście. Rano udałem się na dworzec, zakupiłem bilet do stolicy(62Rp), wpiłem się do przeładowanego pociągu, cudem znalazłem wolne miejsce na półce z bagażami i po 3 i pół godzinie dotarłem do celu. Podróż pociągiem na półce z bagażami nie należała do łatwych, ale sprawiała mi jakieś dziwną masochistyczną przyjemność. Bo ja ogólnie bardzo lubię pociągi nawet te indyjskie:)))

piątek, 14 stycznia 2011

Krematorium Varanasi

Znowu w Indiach, znowu nóż w kieszeni sam się otwiera, agresja wzbiera, ciekawy jestem ile czasu minie jak znowu dam komuś po mordzie? Nie wiem co ludzie widzą w tym kraju, a może to ja trafiam tylko w toksyczne miejsca? Dobrze że to tylko 18 dni, a może dalej będzie lepiej – żywię taką nadzieje.

Jeszcze będąc w Gorakhapur, czekając na pociąg poszliśmy siąść sobie spokojnie poza teren dworca pogadać o Nepalskich klimatach. Znaleźliśmy spokojne miejsce w którym aż tak nie śmierdziało szczochem i chcieliśmy doczekać do naszego pociągu. Niestety spokój nie trwał długo, po chwili podjechał jakiś burak na rowerze z bambusowym kijkiem i powiedział że jest z policji i zostaniemy ukarani, ja za sikanie pod murem, a Alex za palenie papierosa, kara 500Rp dla każdego. Taaaak pięknie nas witasz Indio. Oczywiście został wyśmiany i zbluzgany po polsku, angielsku, rosyjsku i ukraińsku. W miejscu gdzie ludzie srają na głównej ulicy, do nas takie hasła, nie, nie, nie. Zwinęliśmy się na dworzec zostawiając tego idiotę wykrzykujące jakieś pierdoły w naszym kierunku. 18 dni, tylko 18 dni, dam radę.

W Varanasi wylądowaliśmy o 10 rano z planowym 3 godzinnym spóźnieniem. Alex jest paralotniarzem i targa swój sprzęt na plecach, całe 25kg, nie było sensu iść na piechotę, wzięliśmy więc auto riksze. Cenę zbiliśmy do 20Rp, kierowca nie narzekał za bardzo, on wie, że od właściciela hotelu, w którym się zatrzymany, dostanie duży bakszysz. Po objechaniu kilku miejsc znaleźliśmy wreszcie miły pokoik, zbudowany na dachu z piękny widokiem na brudny Ganges hotelu Baba Lolrak Guest House za 250Rp. Okazał się on naszym domem na następne 4dni.Całe życie m
iasta toczy się nad Gangesem, przynajmniej turystów, bezdomnych i tych z klas niższych. Cały brzeg pokryty jest ghatami, są to schody prowadzące do rzeki na których szczycie przeważnie jest świątynia. Na tych schodach, ludzie żyją, mieszkają, gotują, jedzą, załatwiają własne potrzeby, grają w własną wersje krykieta gdzie zamiast piłki uderzają w kawałek drewnianej belki,Puszczają latawce, co w tym mieście jest chyba narodowym sportem, żebrzą, suszą pranie „wyprane” w Gangesie lub własne osoby po wcześniejszej religijnej ablucji.

Brzeg rzeki jest chyba najciekawszą częścią miasta, reszta jest typowo Indyjska, tłoczna, chaotyczna i głośna. To właśnie nad brzegiem żebrzący czekają na jałmużnę, a jeżeli ktoś myśli że na prawdę nie mają za co żyć i co jeść, powinien zobaczyć ile kilogramów ryżu wala się dookoła, w Afryce było to nie do pomyślenia, tam na prawdę każde ziarnko jest na wagę złota.

Nad brzegiem, zaraz koło hotelu mieliśmy gazowe krematorium. Które jest znacznie tańsze od palenia zwłok na drzewnych stosach. Cały proces kremacji przebiega taśmowo. Najpierw rodzina kupuje w nad rzecznej „hurtowni” drewno. Sprzedawcy wiedzą ile potrzeba bali żeby spalić zasuszonego staruszka, a ile potrzeba na tłustego radże. Nad rzeką buduje się stos ofiarny, a na nim, na bambusowym stelażu układa się owinięte w kolorowe płótna zwłoki. Czasami rodzina śpiewa, czasami tańczy żegnając bliskiego,a mistrz ceremonii podkłada ogień. Stałem tak oglądając ten rytuał i zwłoki jednego staruszka, które powoli ogarniał ogień. Najpierw spłonęły materiały okrywające jego ciało, zobaczyłem martwą twarz, która po 10minutach zginęła gdzieś miedzy płomieniami. Gdy stos się dopalał, rozbijano go jeszcze balem, pewnie żeby rozkruszyć pozostałą czaszkę lub miednice. I tyle, żadnej magi, żadnych duchowych uniesień, żyjesz i umierasz, a na miejsce w którym spłonąłeś kładą następny stos a na nim następne martwe ciało. Tak, jest to jedyny pewny biznes, ludzie zawsze będą umierać.

Varanasi to bardzo specyficzne miejsce, ludzie używają narkotyków do celów religijnych, wszak sam Sziwa palił dużo ziela zanim stał się bogiem, czy innym miejscowym Jezusem. Przepraszam za moją ignorancje w tych sprawach, ale im więcej podróżuje i im więcej religii poznaję tym stają się dla mnie większą obłudą i kłamstwem, a ci wierzący w miłość i pokój chętnie wytłukli by się nawzajem w imię Jezusa, Allacha czy innego Sziwy. Wracając do narkotyków, przeróżne specyfiki można tu kupić w sklepach z rządową koncesją, są więc ciastka z haszem 50RP, czekoladki opiumowe 60Rp i inne pyszności do wyboru do koloru. Do tego na każdym kroku spotyka się dilerów. Idzie człowiek ulicą a tu nagle ktoś podchodzi i mówi – wstąp do mojej restauracji, wspaniały kurczak tandori, dosa, thali i najlepszy haszysz w mieście, może wynajmiesz łódkę 100Rp za godzinę, nie chcesz to może marihuana wprost z gór,lub – nie, nie tędy droga idź tą ulicą, tam gdzie jest mój sklep, mam wspaniałe jedwabne szale, pledy i najlepsze opium w mieście. Gdy człowiek jest dobry w negocjacjach, gram haszyszu czy ziela można kupić za poniżej 1€. Tą ważną i przydatną sztukę handlową przekazał mi Alex, po czym „poświęciliśmy” nasz zakup w świątyni, paląc z czilunga razem ze „świętym” braminem.

Spędziłem 3 dni w Varanasi i mimo że używki łagodziły moje negatywne odczucia co do Indii, dalej zajmują one przedostatnie miejsce w osobistej liście fajnych krajów w których byłem, gorszy był tylko Egipt, oczywiście pomijając Kair :)


wtorek, 11 stycznia 2011

Lumbini

Gdy wczoraj byłem na dworcu zapytać się o której dochodzą rano autobusy do Lumbini, uzyskałem odpowiedź: Morning? No problem! Stawiłem się więc o 9 rano i faktycznie no problem 9.30 i jechałem w stronę gdzie narodził się Budda. Wyprawa trwała cały dzień. Najpierw do Bhairawy(350Rp), a potem ostatnie 20km rozklekotanym busem do Lumbini(35Rp). Na miejscu byłem już po zmroku, a to przeważnie oznacza problemy ze znalezieniem taniego miejsca na nocleg. Pytałem w kilku hostelach ale ceny były równe mojemu dziennemu budżetowi. Dopiero w Village Lodge wskazali mi dosyć ciekawą opcje. W dwuosobowym pokoju mieszkała samotna mieszkanka Półwyspu Iberyjskiego, która szukała współlokatora żeby obniżyć koszty wynajmu pokoju . Jak dla mnie spoko, więc poznałem Katalonkę która miała imię, o ironio, Maria. Dziewczyna okazała się bardzo spoko, w turystyczno-squoterskich klimatach, więc tematów do rozmów starczyło do samego rana. Taka wisienka na torcie o nazwie Nepal.

Maria postanowiła zostać tu dwa dni, jej też jak mi nie chciało się jej wracać do Indii, niestety dziś kończyła mi się wiza, więc chcąc, a raczej nie chcąc, musiałem pożegnać Napal. Lumbini to straszna dziura, po 15 minutach obszedłem ją całą. Ale najważniejsze nie jest miasteczko ale miejsce w którym urodził się Budda i ruiny świątyń datowane na 2,3 wiek p.n.e(250Rp). Pielgrzymują tu buddyści z całego świata i to nie tylko z krajów gdzie ta religia jest popularna, spotkałem tu wierzących z Francji, Niemiec, Anglii i USA. Samo miejsce narodzin znajduje się w ruinach jednej ze świątyń, a z powodu ciągłych prac archeologicznych otoczone jest zadaszonym pawilonem.Całe miejsce znajduje się w parku, w którego północnej części, kraje, w którym Buddyzm jest główną religią, zbudowały monastyry. A więc mamy świątynie chińskie, koreańskie, birmańskie czy wietnamskie. Cały teren jest ciągle w budowie i myślę że za rok lub dwa będzie z tego piękna perełka. Ostatnią budowlą, więczącą cały kompleks jest olbrzymia Pagoda Pokoju wzniesiona przez Japończyków za cenę miliona dolarów.

Lalibela żegnała mnie deszczem i chłodem, trzeba było na nowo wyciągnąć zimową kurtkę czapki i rękawiczki. Wróciłem z powrotem do Bhairawy, a z tamtąd Jeepem za 10Rp dojechałem do granicy w Sunauli. Żeby dopełnić wszystkich formalności musiałem naszukać się biura imigracyjnego. Gdy wszystko było gotowe, pieczątki powbijane, deklaracje powypełniane, wpakowałem się do Jeepa i pojechałem do Gorakhapur(100Rp indyjskich). W samochodzie poznałem Ukraińczyka z Krymu Alexa, który stał się kompanem mojej dalszej wędrówki. Alex też spędził miesiąc w Nepalu, z tym że on nie dopełnił żadnych wymogów wizowych, po prostu wszedł do Nepalu nie pokazując nikomu paszportu, no i wrócił w ten sam sposób, w Sunali naprawdę jest to możliwe.

Do Gorakhapur kierowca zatrzymał się pod samym dworcem, zakupiliśmy bilety za 86 RP i po 4 godzinach czekania w tym nieciekawym mieście ruszyliśmy do Varanasi.

niedziela, 9 stycznia 2011

Dolina Katmandu

Przyszedł czas pożegnania z Pokarą, spędziłem tu super tydzień ale przede mną powrót do Katmandu, a potem dalej w stronę Indii. Czas goni, wiza się kończy więc ruszam dalej. Ze strefy hoteli jeżdżą autobusy prosto do Katmandu jednak cena jest o 100Rp wyższa niż normalnego autobusu, fakt to tylko jedno euro oszczędności ale czas podróży jest taki sam, a zawsze jest wesoło podróżując z miejscowymi i oszczędzone 100Rp można poświęcić na wypasione jedzenie po drodze.

Nie miałem żadnego problemu ze znalezieniem odpowiedniego autobusu, nawet nie doszedłem do dworca jak już zostałem zaciągnięty przez naganiacza do odpowiedniego autobusu, wrzucono mój plecak na bagażnik, skasowano 350Rp, usadowiono przy oknie i już jechałem w stronę stolicy. Mimo że to tylko około 200km jechaliśmy prawie 9 godzin. Przeprawa przez góry tymi wąskimi drogami pełnymi przeładowanych ciężarówek nie mogła chyba by być szybsza. Droga którą jechaliśmy nosiła dumną nazwę autostrady, więc nasza Krajowa Dyrekcja Dróg I Autostrad nie powinna wpadać w kompleksy. Z tym że Nepal należy do jednych z biedniejszych krajów świata, czego o Polsce raczej nie można powiedzieć. W Katmandu wróciłem do mojego starego hotelu na Tamel. Pokój czekał na mnie, ale po luksusach Pokary dopiero teraz zauważyłem w jakim niskim standardzie przyszło mi spędzić te ostatnie kilka dni. Lecz przede mną jeszcze nory Indii więc w sumie patrze na tą miejscówe z optymizmem :)

Pierwszego dnia wybrałem się do miasta Patan, obejrzeć Durbar Squer. Miasto jest zaraz za rzeką Bagmati i sąsiaduje z Katmandu niczym Chorzów z Katowicami. Można tam spokojnie dotrzeć piechotą z Tamel to raptem pół godziny drogi. Zaraz przy wejściu do miasta znajduje się kasa, gdzie kupuje się za 200Rp bilet i dostaje się niebieską nalepkę którą trzeba nosić w widocznym miejscu. Po drodze można znaleźć takową i zaoszczędzić dwie stówy. Durbar Squer jest równie piękny i wiekowy jak ten w Katmandu i mniej zatłoczony. To wspaniałe miejsce jeżeli szuka się wyciszenia szczególnie jeżeli człowiek zda sobie że patrzą na niego mury kilkuset letnich świątyń. Mimo że jest to pomnik historii UNESCO, życie toczy się po nepalsku. Na placu przekupki handlują zieleniną, kwiatami, pamiątkami i ciuchami, a wokoło jest pełno kawiarenek gdzie można uraczyć się czajem lub zjeść momo czy chowmin. Ale przez to wszystko czuć że to miasto żyje.

Następnego dnia wybrałem się z kolei do Bodhnath. Znajduje się tam największa stupa na świecie której początki sięgają 600roku naszej ery, a jak podsłuchałem od przewodnika obecny kształt pochodzi z 14wieku, wejście 250Rp ale gdy wchodzi się od strony północnej można obejrzeć ją za friko. Stupa robi naprawdę wielkie wrażenie jest olbrzymia i cały czas pełni swoją rolę miejsca kultu religijnego do którego pielgrzymują buddyści z całego świata. Jedyne miejsce skąd można objąć aparatem ten ogrom to z tarasu Tsachmen Gompy. Spod głównej bramy złapałem busa który za 10Rp podwiózł mnie prawie pod sam Tamel.

Niestety okres ważności mojej wizy upływał za 3 dni i chcąc, a raczej nie chcąc muszę opuścić Nepal i wrócić do Indii, na szczęście tylko na 2 tygodnie, a potem relaks w Tajladii, o tak już się nie mogę doczekać. Jeszcze tylko ostatnie zakupy, paczka do domu i kierunek Lumbini miejsce narodzin Buddy.

wtorek, 4 stycznia 2011

Tydzień w Pokarze

Po całym treku wokół Annapurny potrzebowałem kilku dni na wytchnienie. Pokara okazała się super miejscem do tego. Jest to drugie co do wielkości miasto po Katmandu, ale zupełnie inne. Turystyczna część rozciąga się nad brzegiem jeziora Phewa. Gdy przyjechałem na miejsce trafiłem akurat na czas noworocznego festiwalu ulicznego. Całe turystyczne getto było wyłączone z ruchu samochodowego, a główna jego ulica zmieniła się w jedną wielką restauracje, sklep z pamiątkami i ze sprzętem turystycznym włącznie. Ten klimat odpowiadał mi w 100%. Nocleg znalazłem na północnej części Lakeside gdzie jak się później okazało było wiele taniej niż w centrum i na południowych obrzeżach. Moim domem na najbliższe 8 dni został Guest House Funny Home:) Cena była bardzo miła, za pokój z widokiem na jezioro płaciłem 2€

Był to hotel prowadzony przez Nepalskiego Jogina, który na miejscu prowadził lekcje jogi. Jego wygląd kłócił się z moim wyobrażeniem prawdziwego jogina. To prawda, miał brodę i długie włosy ale do tego był mały z wielkim brzuchem, a na co dzień chodził w oczojebnym, starym, wytartym dresie. Mimo wszystko okazał się bardzo miłym gościem a czas spędzony w jego Funny House był dla mnie wyjątkowo funny.

Nie podejmowałem się żadnych fizycznych działań do końca 2010 roku. Zwiedziłem jedynie przecudną świątynie Bindhya Basini, położoną w północnej części miasta na wzgórzu, z której można podziwiać extra panoramę gór.

Przyszedł czas sylwestra. Cała ulica bawiła się hucznie. Ja umówiłem się na celebracje z Hermanem, miłym Duńczykiem którego poznałem hen gdzieś tam pod Annapurną.

Z powodu wysokich cen piwa w Nepalu zaopatrzyłem się w butelkę miejscowego Sake, które jednak dla mnie nie przypominało tego japońskiego trunku, a raczej podłej jakości bimber, ale było tanie 3€ za litrową butelkę, no i grzało od środka, a akurat w tę noc zrobiło się chłodno i od czasu do czasu padał deszcz. Chodziliśmy więc po głównej ulicy, racząc się ochoczo z flaszeczki i raz na jakiś czas zatrzymywaliśmy się w jakimś barze na piwko. O 23 zacumowaliśm

y w jednym z nim czekając na północ, niestety mój kolega zaczął powoli przybijać gwoździa, pewnie nie przywykły do mocy miejscowych trunków. Po chwili dosiadły się do nas dwie miłe miejscowe dziewczyny. Rozmawialiśmy, atmosfera zrobiła się luźna i tak, po jakiejś chwili, wyszło szydło z worka. Jedna z pań zaproponowała konsumpcje tej naszej znajomości ale powiedziała że kosztuje to około 40€. Zrobiło mi się głupio i poczułem się stary, nie, nie stary poczułem się obleśnie. Jednak w Hermana wstąpiły nowe siły, no cóż, zostawiłem go z tym problemem, dwoma paniami oraz z niezapłaconym rachunkiem, wziąłem piwo w dłoń i poszedłem na miasto. Akurat w Nowy Rok takie zdarzenie. Chodziłem więc po deptaku, gadając z miejscowymi mając myśli zajęte rozważaniem tematu przemijania czasu i gdyby nie głośne odliczanie do północy nawet nie wiedziałbym że to północ. Mamy 2011rok, hura teraz czas na zabawę do rana. Niestety nie tutaj o godzinie 24.30 zrobiło się pusto a o pierwszej prawie wszystko było pozamykane – taki Nepalski styl. Ale w sumie sylwester był bardzo fajny.

Następnego dnia wstałem rześki i wypoczęty. Plan na dzisiaj to Muzeum Gurków oraz jaskinie. Muzeum znajduje się jeszcze kawałek za starą częścią Pokary. To typowe miejsce dla dużych chłopców, prezentuje ona całą historie najwaleczniejszej formacji wojskowej. Od czasów XIXw aż do dzisiejszych czasów. Gdzie oni już nie walczyli,Monte Casino, Afganistan, Irak, Kosowo, Falklandy, Afryka pewnie jak by był konflikt na księżycu też można by było ich tam zastać. No ale jeżeli ich głównym mottem jest „Lepiej umrzeć, niż być tchórzem” to do czegoś zobowiązuje. Bilet kosztuje 150Rp a na miejscu można kupić różne pamiątki między innymi ich tradycyjne noże.

Idąc dalej na północ miasta dochodzi się do dwóch jaskiń. Pierwsza to Mahendra. Położona w

parku, nie za duża jaskinia. Wchodziło się do niej po schodach. a można było wyjść po dość stromym skalnym kominie. Druga była trochę bardziej dzika ale prze to bardziej ciekawa. Do zwiedzania niej przyda się latarka którą można wypożyczyć przy wejściu za 40Rp. Bilety wejściowe kosztują 20Rp. Nazwa tej drugiej to Bat Cave, Jaskinia Nietoperzowa, no i nazwa była adekwatna, na suficie były setki śpiących nietoperzy pierwszy raz w moim życiu widziałem coś takiego, rewelacja. A najlepsze było z niej wyjście trzeba było się nieźle na wspinać, żeby zobaczyć światło dnia, no ale o to w tym wszystkim chodzi no nie:)

Jak już ja wspominałem Pokara leży nad jeziorem postanowiłem go obejść. Wydawała się to prosta trasa, ale zajęła mi aż 7godzin. Może przez to że szedłem wzdłuż linii brzegowej idąc wąskimi ścieżkami i czasami okazywało się że to tylko dojścia do pól tarasowych albo jedynie szlak wydeptany przez bydło. Po drodze mijało się wioski, pola ryżowe, i pastwiska. Czasami na pastwiskach pasły się krowy i woły. Zwierzęta te ogólnie boją się ludzi ale kilka razy musiałem schodzić im z drogi, szczególnie gdy takie kilku tonowe stworzenie zaczynało biec w moim kierunku mucząc znacząco.

Na ostatni dzień zostawiłem sobie podejście do wioski Sarangot. Szlak prowadzi zaraz za północną częścią Lake Side. Trzeba się kierować na Sadhana Yoga, a potem prosto w górę szlakiem który prowadzi na sam szczyt. Pod szczytem znajduje się polanka z której startują paralotniarze. Przyjemność kosztuje 100€ za godzinę lotu. Na samym szczycie jest punkt widokowy, wejście 25Rp. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na białe szczyty gór, między innymi Annapurne i mimo że trafiłem na dość pochmurną pogodę widok był porażający. Właśnie za takie widoki podziwiam Nepal. Nie potrzebuje żadnej Jogi czy medytacji by oczyścić duszę, wystarczy tylko taki krajobraz. Drogę powrotną obrałem w stronę miasta i mimo że troskę pobłądziłem dotarłem po 2 godzinach do Funny House :)

Jestem bardzo zadowolony z pobytu, trochę tu wsiąkłem ale ten relaks był mi potrzebny, teraz kierunek Katmandu za tydzień koniec wizy i czas wracać do Indii. Mam nadzieje że ta część którą będę zwiedzał bardziej podejdzie mi do gustu.