piątek, 27 grudnia 2013

Bagan – Indiana Jones na rowerze



Kiedy przygotowywałem się do przyjazdu do Birmy czytałem na necie co, jak i gdzie. Wiedziałem że jest Junta, drogo, infrastruktura masakra bo dróg to w ogóle nie ma. No cóż informacje były sprzed 2, 4 lat i były dobre do niczego. OK dalej jest Junta ale już na horyzoncie widać okruszek demokracji, drogo tak ale na pewno 100razy taniej niż w naszej poczciwej Europie, po miastach jeżdżą nie tylko taksówki ale jest też komunikacja autobusowa, powstają banki, są działające bankomaty, wielkie wieżowce właśnie się budują, a drogi, no cóż jak u nas 10 lat temu. Od Rangunu do Mandalaj jest autostrada przypominająca starą betonówkę z Wrocławia do granicy ale w znacznie lepszym stanie, a między mniejszymi miastami wylali po prostu asfalt i mimo że droga nie spełnia standardów europejskich jest w miarę prosta bez dziur i zmieszczą się na niej dwa autobusy jadące w przeciwnych kierunkach.
Nyaung U nie należy do metropolii, raczej jest to wielka wioska, niż małe miasteczko i można je obejść w pół godziny. Jednakże ma jedną ważną cechę leży przy dworcu autobusowym, do Bagan jest 20min rowerem i ma tańsze noclegi niż w Old Bagan i New Bagan.
Na dworcu byliśmy o 4tej nad ranem i co dalej, z doświadczenia wiem że znalezienie noclegu o tej porze graniczy z cudem, jednak koledzy stwierdzili że czas czegoś poszukać. Więc błąkaliśmy się od hotelu do guest house'u.. Po 2 godzinach tej błąkaniny Niemiec i Angol znaleźli wreszcie upragniony nocleg za 30$ za dwójkę. Jako że my z Karolem jesteśmy Polakami podróżującymi po kosztach, postanowiliśmy znaleźć tańszego no i się udało. Shwe Na Di Hostel na głównej ulicy zaoferował nam nocleg za 15$ za 2 osobowy pokój – cena do przyjęcia, żaden komfort, toaleta na zewnątrz, ale za tą cenę 2 wygodne łóźka i WiFi. Z tym WiFi to jest tak, że na recepcji powiedzieli nam, że działa, a czasem nie, jak się potem okazało to nie działał, a czasem tak :)
Co do kolegi Karola okazał się fajnym kolegą no i było wreszcie z kimś pogadać po polsku. On, w przeciwieństwie do mnie, przekroczył granicę drogą lądową w Mae Sot, podróżując po Tajlandii, na stopa. Jeszcze rok temu wjazd do Birmy od tej strony był by niemożliwy, gdybym o tym wiedział pewnie też wybrałbym tą drogę, ach znowu te stare informacje. Polecam jego stronkę

http://zubrwnaturze.weebly.com i funpage pod tą samą nazwą – gościu jest konkretny i robi niesamowite zdjęcia.
Całonocna trasa dała nam się we znaki, aczkolwiek żal spędzić ten czas w hotelu, więc mimo wczesnej pory poszliśmy w „miasto” .

Bagan i okolice, leży w zakolu rzeki Ayeyarwady. Nie zabardzo jest co liczyć na piaszczyste plaże, a i jakość i przejżystość wody nie za bardzo zachęca do kąpieli, jednak widok jest przepiękny. Jak ktoś lubi i ma wystarczająco gotówki 35$, może popłynąć nią do Mandalay. Poza tym w mieście, wiosce jest dość ładna Shwezingon Pagoda do której prowadzą długie, chyba z 500 metrowe podcienia, rewelacyjne miejsce aby uciec przed słońcem – uwaga nie zapomnijcie ściągnąć butów!!!! Są też ruinki starych kilkusetletnich pagód, ale to dopiero przedsmak co czeka nas następnego dnia.
Teraz kilka słów wprowadzenia. Bilet do strefy archeologicznej kosztuje 15$ aczkolwiek można go nie kupować. W hotelu poznałem miejscowego, o dosyć dziwnym, ależ jak pięknym imieniu Mau Pa, gdy go poznaliśmy o mało nie przewróciliśmy się ze śmiechu, znaczy masz na inię Małpa zapytałem? Tak Mau Pa, nie chcieliśmy mu tłumaczyć powodu naszego rozbawienia, jednak kolega Małpa miał konkretne informacje. Jeżeli chcesz zobaczyć wschód słońca i nie płacić biletu nie wchodź na stupę Htilominko Pahlo bo do 13tej sprawdzają bilety, a jeżeli chcesz zobaczyć zachód słońca za free nie wchodź na Shwesandaw Paya, pilnują od 14tej. Inne pagody są bezpłatne, znaczy przeważnie nie ma kontroli, ale zawsze pytaliśmy się przed wejściem czy jest jakiś kasjer.
Wschód słońca niestety nas ominął, nie daliśmy rady się obudzić, więc ruszyliśmy dopiero o 8rano. Trzeba pamiętać że poranki są zimne, temperatura w nocy spada poniżej 10stopni. Rowerki za 1,5$ wynajeliśmy w hotelu. Bardzo popularne są tu elektryczne chińskie motorki za 8$. Do Old Bagan jest jakieś 20min na rowerze, zaraz za Nyaung U zaczyna się sceneria jak z Indiany Jonesa, ale co najlepsze znajduje się dopiero za ruinami muru, stary Bagan Miejsce magiczne!!!
Nikt nas nie pytał o bilety jeździliśmy na rowerach od pagody do pagody, gdzie dało się na nie wejść wchodziliśmy, wcześniej oczywiście sprawdzając czy nie ma jakiegoś kasjera. Ze szczytów oglądaliśmy okolicę, która przypominała wielką sawannę upstrzoną kopcami termitów, istne cudo. Nie wiem ile jest tam świątyń w okolicy, 100, 500, czy 1000, ale wrażenie jest olbrzymie i to wszystko w promieniu kilkunastu kilometrów kwadratowych. Dla mnie oczywiście to Indiana Jones dla Karola z racji tego że kilkanaście lat młodszy Tomb Raider. W zakolu rzeki jest mała wioska w której można coś zjeść kupić za dolca 10 pocztówek, a ze świątyni podziwiać drugi brzeg rzeki!!! W obiadowej porze znaleźliśmy jakąś jadłodajnie, u podnóża jednej ze świątyń i za dolca zjedliśmy rewelacyjne Birmańskie danie!!!


Do zachodu słońca mieliśmy jeszcze kilka godzin pojechaliśmy więc do New Bagan, napisać kartki, znaleźć pocztę i wysłać do naszych znajomych. New Bagan nie jest godne polecenia, ogólnie nic ciekawego ale poczta jest. Żeby do niej trafić trochę pobłądziliśmy, niepotrzebnie wjeżdżając w miasto. Wystarczy jechać główną drogą, minąć skrzyżowanie do miasta i trochę dalej po lewej stronie jest wielki słup telefoniczno-komórkowy i to tam. Znaczek do Polski kosztuje 0,5$.


Na zachód słońca wybraliśmy sobie przecudną Pagodę, Łatwo do niej trafić z głównej drogi, koło wykopalisk, trzeba skręcić w stronę największej która wygląda jak piramida, objechać ją i za 300 metrów jesteś na miejscu. Byliśmy jakąś godzinę przed zachodem tak że znaleźliśmy sobie wspaniałe miejsce na szczycie stupy, powoli schodzili się turyści a wraz z nimi dzieciaki handlującymi rysunkami, kartkami i innym badziewiem. Koniec dnia był naprawdę przepiękny. Słońce zachodziło za górami na horyzoncie odbijając swój blask na murach kilkusetletnich budowli. Cudowne!!! Jednak wszystko co dobre szybko się kończy, wracając do rowerów dzieciaki dalej chcieli nam wcisnąć coś do sprzedania, szczególnie jeden był bardzo upierdliwy. Sprzedawał kartki z rysunkami jakiś zwierząt i świątyń, takie jakie małe dzieci kolorowują, znaczy mają tylko zarysy, a oni kredkami wypełniają resztę. Kicz jakich mało, moja chrześnica lepiej by to zrobiła niż oni, a ma zaledwie kilka lat. Mówię więc mu, stary, to jest obleśne, zachód słońca już minął daj mi spokój nie będzie biznesu. A on na to: It's not sunset for business, ujął mnie tym ale i tak dziadostwa nie kupiłem.

Warto mieć ze sobą czołówkę, gdyż strefa archeologiczna jest nieoświetlona, ale gdy dobrnie się do asfaltu, droga doprowadzi Cię bez problemu.
Ostatni wieczór, zjedliśmy napiliśmy się piwa, pożegnaliśmy się, ja rano jadę do Mandalay, Karol wraca do Rangun. Dzięx, man to były fajne dwa dni.



Brak komentarzy: