Przyszedł czas by już definitywnie opuścić Kabale. Niestety pogoda nie pozwoliła na to zbyt szybko. Dopiero kolo południa, miedzy jednym deszczem a drugim, udało nam się dotrzeć na dworzec autobusowy. Naszym celem było miasto Masaka. Jest ono na drodze do stolicy, tak że autobusy jeżdżą z dość dużą częstotliwością. Zaopatrzeni w bilet za 16000Ush ruszyliśmy w kilku godzinna podroż. Niestety konduktor zapomniał nas wysadzić na miejscu, ale dopiero wioskę dalej, zdarza się. My niestety musieliśmy złapać jakiś przewóz na miejsce. Zatrzymała się osobowa Toyota i jako pasażer nr 6 i 7 załadowaliśmy się do samochodu. Nie obyło się już na miejscu bez małych zgrzytów, kierowca chciał od nas więcej pieniędzy niż się umawialiśmy przed jazdą . Przypadek wart odnotowania, bo po raz pierwszy, Ugandyjczyk chciał nas naciąć na kasę. Ale po prawie 4 miechach na Czarnym Ladzie nie z nami te numery - Bruner!
O Masace można powiedzieć tyle, że jest tam rynek, targ, meczet, bardzo wolno działający internet i pyszna smażona ryba. To tyle nie zastanawialiśmy sie nad innymi urokami to tylko miasto przesiadkowe.
Zeby dotrzeć do promu na wyspy Sesse trzeba z Massaki dostać się do małego miasta na krzyżowce głównych tras. Jako że dzionek był piękny, a droga była z górki zrobiliśmy trasę piechotą, zajęło to nam pół godzinki. Tam, na dworcu autobusowym, wpakowaliśmy się do busa i czekaliśmy aż uzbiera się komplet czyli zwyczajowe dwadzieścia kilka osób w 14 miejscowym pojeździe:) Zajęło to kolejną godzinkę. Ruszyliśmy do promu, to tylko 20 kilometrów szutru w przeładowanym wanie w trzydziestu kilu stopniowym upale - luzik, takie rzeczy już mnie przerażają, a cop ciekawe czuje w nich jakaś sadomasochistyczna przyjemność.
Prom niestety nam uciekł więc w słoneczku, zajadając ananasa czekaliśmy na następny. Gdy przypłynął , ciasno upakowano 3 wany,jedna ciężarówka i 2 samochody osobowe, a do tego setkę ludzi. potem pół godzinki rejsu i dodatkowe półtora w aucie do wioski Kalangala. Uff jesteśmy!!!!
Zastanawialiśmy się nad noclegiem, gdzie może być fajne, wyluzowane miejsce. Nasz wybór padł na camping Hornbi, tylko dlatego, że przewodnik odradzał to miejsce, a dokładniej właścicieli. Na miejscu okazało sie ze nasz wybór to strzał w dziesiątkę. Camping prowadziła, już od szesnastu lat dwójka czterdziestokilku letnich, niemieckich hipisów, kompletnie rozwalonych jointami i alkiem ale przemiłych, choć z zakodowanym niemieckim porządkiem. Dla nich świat zatrzymał się piętnaście lat temu, ale byli z tym bardzo szczęśliwi. Na miejscu był bar, a piwo sprzedawali na krechę czego można chcieć więcej od życia. Razem z właścicielami obchodziliśmy hucznie urodziny Bartka. Ten, oprócz darmowego piwa, dostał hipisowski bębenek - milo!!! Zostaliśmy na noc pod namiotem. Niestety ranek przywitał nas deszczem, uciekliśmy pod wiatę, ratując nasze rzeczy przed zmoknięciem i łapczywie wypatrując słońca. Niestety pora deszczowa, to pora deszczowa i przez cały dzień lało. Szkoda bo chcieliśmy popływać i powygrzewać się na słońcu. Następną nockę już spaliśmy w domku, ale za cenę pola namiotowego, kolejny fajny gest ze strony kierownictwa.
Nie czekaliśmy kolejnego dnia aż pogoda się poprawi pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi, spłaciliśmy zaciągnięte długi, co i tak wyszło 50% mniej niż ja to wyliczyłem, ach ci hipisi kiedyś przez to zbankrutują wiec przyjeżdżajcie do nich, puki tam jeszcze są.
Porannym promem za 10000Ush dopłynęliśmy do Entebe, a potem busem dojechaliśmy do Kampali( 2500Ush)
Mimo że pogoda nie dopisała bardzo fajnie się bawiliśmy na wyspach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
NAJLEPSZEGO dla Bartka!!!!!
Prześlij komentarz