czwartek, 20 października 2011

W poszukiwaniu tygrysa.

Do Parku Narodowego Chitwan z Katmandu jest około 150km, czyli cały dzień podróży. Nie było problemów ze znalezieniem odpowiedniego autobusu, zawsze znajdą się uczynni ludzie którzy doprowadzą Cię na miejsce, usadzą, wrzucą plecak na dach autobusu w końcu sprzedadzą bilet i ruszasz w drogę. Pierwszy etap to dostanie się do miasta Narayangarh cena 240Rp. Mimo że to prawie 90% drogi' zabrało nam to 7 godzin. Ale to nie koniec przyjemności. Następnie miejskim autobusem trzeba dostać się do Sauraha Chowk – 25Rp, aż w końcu ostatnie 8km na piechotę, lub busikem za 50Rp. Było już po 19tej gdy dotarliśmy do Sauraha. Okazało się że zaoszczędziliśmy po 85Rp w stosunku do autobusu turystycznego, który jedzie tylko 5 godzin. Nie warto było, wszak to niecałe 80centów. Ale cóż trzeba było spróbować. Nocleg znaleźliśmy w Hotelu Jungle Vista. Musieliśmy się ostro targować, a jako argument zawsze warto obiecać że weźmie się u nich wycieczkę do parku lub safari. Stanęło na przyzwoitej cenie 400Rp. za pokój.Pierwsze dwa dni spędziliśmy na ogólnym lenistwie i orientowaliśmy się w cenach. W końcu zdecydowaliśmy się na pakiet: spływ łódką, półtora dnia trekingu po dżungli i safari na słoniu. Cena wysoka 40€ na osobę i bez gwarancji że zobaczymy tygrysa:(

Bilet do parku kosztuje 500Rp, ale można go wykorzystać następnego dnia na przejażdżkę na słoniu, poza obrębem paku.

Stawiliśmy się jak było umówione 7.30. Czekało na nas dwóch przewodników. Dwóch, to na wypadek jak by jednego zjadł tygrys, a drugiego po bódł nosorożec. Żeby zaoszczędzić sobie chodzenia po tej części parku gdzie chodzą sobie po głowach turyści z pół dniowych i cało dniowych wycieczek, popłynęliśmy łódką w dół rzeki, miało być 2 godziny, za 800Rp, była godzina, no może półtorej. Wczesnym rankiem wszystko przesłania mgła, tworząc niesamowity nastrój. Wokół latały ptaki, czaple, marabuty, zimorodki, a na brzegu wylegiwały się krokodyle.

Gdy przybiliśmy do brzegu, nasi przewodnicy poprowadzili nas w głąb dzungli. Wygląda to mniej więcej tak idziesz, zatrzymujesz się, oglądasz kupę nosorożca lub słonia, nasłuchujesz czekasz, idziesz. I co, dalej brak tygrysa. Natknęliśmy się tylko na stadko antylop, jeleni, jednego legwana, trochę ptaków i mnóstwo czerwonych robaczków. Nuda, nuda. Dopiero pod koniec dnia wypatrzyliśmy pierwszego nosorożca zażywającego kąpieli w zarośniętym trzciną jeziorze. Co prawda, nasz przewodnik mówił że dziwny głos wydobywający się zza drzew to dwa kopulujące ze sobą tygrysy, ale prawdę mówiąc mogła to też być chora małpa, lub nieznośnie głośna papuga.

Okolo 16tej nasza tułaczka dobiega końca, przeprawiamy się na drugą stronę rzeki- 25Rp, jeszcze tylko pół godzinki i instalujemy się w tanim gest housie. Wieczorem, przy szklaneczce miejscowego sikacza, nasi przewodnicy opowiadają swoje doświadczenia z tygrysami. Jeden z nich, z 20letnim doświadczeniem, widział tego dzikiego kota aż 4 razy, ale tylko wiosną, gdy trawa jest niska. Wychodzi jedno zwierze na 5 lat, my nie mieliśmy tego szczęścia. Rankiem ruszyliśmy z powrotem, odwiedzając po drodze Elephant Breeding Center(50Rp). To takie schronisko, lecznica dla słoni, a także miejsce gdzie na świat przychodzą małe słoniki. Kilka lat temu urodziły się bliźniaki, dwie malutkie słonice, co jest bardzo rzadkim przypadkiem.

Popołudniu przyszedł czas na safari na słoniu. To zupełnie co innego niż to na którym byłem w Tajlandi. Usadawiają cię w 4 osoby w drewnianym kojcu na grzbiecie słonia i hajda w busz. Cała przygoda trwa około półtorej godziny. Wielkie cielsko słonia przebija się przez zarośla i od razu napotykamy zwierzęta, są sarny jelenie, dzikie świnie i główny punkt wycieczki, pasący się nosorożec. Wszystko jest piękne ale żadnych emocji, zwierzęta wyglądają jak by miały stać tam gdzie stoją, specjalnie na życzenie turystów. Trochę to tak jak by chodzić po zoo bez klatek, mając świadomość że i tak wszystko okala wielki mur, a zwierzęta i tak nie mają gdzie uciec. Cóż wymusiłem na Isie trek wokół Annapurny, nie za bardzo jej się to podobało, ja natomiast zgodziłem się na park Chitwan, ale to z kolei nie za bardzo spodobało się mnie. Podróżowanie z drugą osobą to cała masa kompromisów. Najważniejsze że Isa była usatysfakcjonowana, a ja mam kolejną kartę przetargową żeby wyciągnąć ją w góry, choćby takie najniższe :)

Zostaliśmy w Sauraha jeszcze trzy dni spędzając czas na bezproduktywnym wylegiwaniu się na brzegu rzeki Rapti, ale ta wioska ma coś w sobie i nie chciało nam się stamtąd ruszać. Zmieniliśmy tylko hotel na inny na którego podwórku obozował wielki słoń który w nocy bardzo śmiesznie i donośnie chrapał. Następnym etapem Dolina Katmandu.

Podsumowując koszty i atrakcje, najlepiej wybrać safari na słoniu (800Rp+500Rp bilet do parku) iść do schroniska dla słoni, i przejść się wzdłuż rzeki aż do wioski Jagtapur. Bo szansa spotkania dzikich zwierząt jest taka sama jak w granicach parku.

niedziela, 16 października 2011

2011.10.10 Pokara ---> Katmandu




Przed rozpoczęciem treku, zostawiliśmy cześć zbędnego ładunku, w hotelu w którym spaliśmy. W górach każdy zbędny kilogram waży kilkakrotnie więcej niż by się wydawało, a im wyżej tym ciężej. Za przechowanie nie zapłaciliśmy nic ale musieliśmy spędzić kolejną noc w Funny House. Miejsce jest miłe, ale czułem się tam za bardzo rodzinnie, to tak jak by mieć 40 lat i ciągle mieszkać z rodzicami, ja tak nie potrafię. Na szczęście w Pokarze jest wiele hoteli i tak trafiliśmy na rewelacyjne miejsce z darmowym choć wolnym WiFi o nazwie Tibetan Thanka Guest House, prawie na samym końcu północnej części Lakeside za 400Rp bez targowania.

Isa postanowiła odprężyć się, po naszej wycieczce korzystając z Yogi. Odradzałem jej, lepiej się odprężyć pijąc Bang Lassi. No cóż, rzadko to się zdarza, ale miałem racje. Po godzinie wróciła znudzona i uboższa o 400Rp i potwierdziła moje słowa, że to dobre dla hipisów. Tak więc skorzystaliśmy z mojego pomysłu i poszliśmy na Bang Lassi :)

Jak by ktoś był zainteresowany można je dostać w pierwszej knajpce za Freedom barem, wejście od strony jeziora, a cena tylko 200Rp.

Pokara ma to do siebie, że łatwo w nią wsiąknąć, my wsiąknęliśmy na kolejnych kilka dni, robiąc w zasadzie nic, ale mieliśmy dobrą wymówkę, oczywiście odpoczynek po ciężkim treku.

Naszą jedyną aktywnością był 3 godzinny spacer na górę Sarangot, z której jest wspaniały widok na Annapurnę, niestety akurat tego dnia wszystko spowijały chmury:(

Wybraliśmy się też do muzeum górskiego wejście 300Rp. Można tam dojść w półtorej godziny, lub dojechać 2 autobusami. Na przystanku przy jeziorze wytłumaczą jak się tam dostać. Muzeum mieści się w parku w wielkim budynku. Ekspozycję można podzielić na dwie części. Część etnograficzno przyrodnicza, oraz wystawę związaną z podbojem Himalajów. Szukałem jakiś śladów polskich ekspedycji na ośmiotysięczniki ale niestety nic nie znalazłem, a wiem że jesteśmy potęgą jeśli chodzi o zdobywanie ich w sezonie zimowym.

Po kilku dniach totalnej laby, przyszedł czas na zmianę otoczenia na Katmandu. Autobus jeździ z Pokary tak często że nie potrzebna jest żadna rezerwacja biletów po prostu przychodzisz na dworzec, wsiadasz, płacisz za przejazd 390Rp i jak nie ma korków, co raczej jest niespotykane, po 7 godzinach jesteś w stolicy.

Z noclegiem nie ma problemu, mimo że była już 19ta, znaleźliśmy hotel za 400Rp z WiFi, które tutaj jest w standardowym pakiecie z łazienką i gorącym prysznicem i wszechobecnym hałasem i kurzem :)

W Katmandu musieliśmy załatwić sobie przedłużenie wizy, cała procedura trwała bardzo szybko ale jak się okazało, bardziej opłacalne było wyrobienie 3miesięcznej wizy na granicy-100$. Za miesięczną wizę i tak zapłaciliśmy 60$ + 600Rp, płatne w miejscowej walucie czyli wyszło 110$ za 2 miesiące.

W planach mieliśmy zwiedzenie parku Chitwan, żeby gruntownie się do tego przygotować poszliśmy do Zoo. Ogród, a raczej ogródek zoologiczny mieści się w dzielnicy Jawalakhel, godzinę drogi od Thamelu, niedaleko Patanu (bilet 250Rp). Zwierzęta to głównie przedstawiciele miejscowych gatunków fauny. Widzieliśmy więc nosorożca, niedźwiedzia, hipopotama, szakale, leoparda, mnóstwo ptactwa, węży i rybki.

Ale jak wspomniałem ogród jest mały i trochę klaustrofobiczny. W dodatku była to sobota i był pełen ludzi.

Przez przypadek załapaliśmy się na metalowy festiwal, odbywający się obok, którego główną gwiazdą był polski Vader !!!!! Nepalczycy czują „bluesa” W przeciwieństwie do Hindusów.

Nie obyło się też bez spaceru na Durbar Square, to magiczne miejsce zawsze wzbudza we mnie wielkie uczucia i czuje się mały wśród tych kilkusetletnich budowli wśród których historia miesza się z prozą codzienności.

Co do wizyty w parku Chitwan, można to zorganizować w jednym z setki biur podróży na Tamelu. Pakiet 2 dniowy to koszt około 50€. My postanowiliśmy zrobić to po swojemu i na koniec porównać koszty. Tak więc, jutro ruszamy w stronę dzikiej przyrody.

poniedziałek, 10 października 2011

Wokół Annapurny

W jednym z wielu biur turystycznych, na pytanie o której odjeżdża autobus do Besisahar, czyli do miejsca gdzie zaczynamy nasz treking, usłyszałem jakże prostą i rzeczową odpowiedź rano:)

Cóż, spakowaliśmy się, zostawiając zbędny balast w hotelu i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Był ranek, no i faktycznie autobus jak by czekał na nas. Pięć godzin później, ubożsi o 200Rp wylądowaliśmy w Besisahar. Przy wylocie z miasteczka jest punkt gdzie trzeba zarejestrować swój TIMS, ale jak ktoś był oszczędny i mądry i nie posiadał tej książeczki, po prostu przechodził dziarskim krokiem nie zważając na nawoływania pani z kantorka:)

Do Bhulbule można dojść piechotą w 2 godzinki lub jak my za 100Rp dojechać autobusem. Nie było już miejsca w środku tak że dystans 7km pokonaliśmy na dachu autobusu. Nowe doświadczenia, nowe przeżycia nowe siniaki na całym ciele :)

Bhulbule to wieś gdzie zaczynamy naszą podróż, to tu trzeba okazać pozwolenie na wejście do parku i podstemplować je, takich punktów na trasie jest kilka i nie da się ich nijak ominąć. Gdy przechodzimy przez most zaczynamy naszą podróż. Zbliżała się 16ta tak że przed nami 2, 3 godziny drogi, żeby zdążyć przed zmierzchem.

Pierwszy dzień to spacerek doliną rzeki Marsyangadi Khola, która będzie nam towarzyszyć aż pod samą przełęcz Thorung La. Mijaliśmy wiele wiosek w których zawsze można znaleźć miejsce do spania i coś do jedzenia. Fajną rzeczą jest to, że gdy człowiek zdecyduje się gdzieś zostać na noc można wynegocjować darmowy nocleg, pod warunkiem że będzie się jeść na miejscu. Korzystaliśmy z tego przywileju nagminnie. Udało nam się dojść przed zmierzchem do Bahundanda.

Przez następne dni powoli pięliśmy się w górę, podejścia stawały się coraz stromsze, odległości coraz dłuższe, zmęczenie coraz większe, a Isa coraz zrzędliwsza. Nie obyło się bez płaczu, krzyku, zwątpienia, załamania ale z każdym dniem byliśmy bliżej celu.

Negatywną stroną trekingu o tej porze roku jest ogromna liczba turystów, ja na przykład potrzebuje samotności żeby rozkoszować się majestatem gór i pięknem przyrody. Pozytywem jest na pewno otaczająca wszystko zieleń, przynajmniej do wysokości 3500m.

Przy drodze wszędzie rosły krzaki dziko rosnącej marihuany, można było zerwać wysuszyć, lub na szybko przygotować haszysz. Jak się robi haszysz nie będę tłumaczył, bo to każde dziecko wie, a jak nie wie, to niech skorzysta z kopalni wiedzy jaką jest internet.

Piątego dnia naszej wędrówki dotarliśmy do Manang. We wszystkich przewodnikach autorzy radzą żeby zrobić sobie tam jeden dzień na aklimatyzacje, zwiedzić pobliski jezioro lodowe, odpocząć. Cóż co do jeziora, to piękniejsze widziałem w Alpach, a sam Manang to takie małe Krupówki, pełno turystów, hoteli, sklepów, restauracji, ogólnie nieciekawe jak dla mnie. Polecam zatrzymanie się wioskę wcześniej lub dalej, ciszej spokojniej i milej. Uciekaliśmy z Manang o świcie.

Po drodze spotkaliśmy Artura, jednego z członków załogi filmowców, okazało się że na trasie część załogi się rozproszyła i on stanowi czoło peletonu. Ha ha jednak ich przegoniliśmy :)

Z Arturem doszliśmy do Letdar, on tam został na noc, a my z Izą atakowaliśmy kierunek przełęcz i po 3 godzinach dotarliśmy do Thorung Phedi, przedostatniego schroniska po tej stronie przełęczy. Udało nam się dostać ostatni pokój inaczej czekała by nas nos w jadalni, z małymi szansami na spokojny sen, ostatni przed atakiem góry.

Żeby zdążyć przed wieczorem do Mukthinat z Thorung Phedi wystarczy wyjść około 9tej. Tak też uczyniliśmy choć ruch w schronisku rozpoczął się już koło czwartej rano. Czekało nas teraz 4 godziny ostrego podejścia i naprawdę było ostre i męczące. W dodatku od wysokości 5000m zaczął padać śnieg, grad i ostro wiało. Szukałem na horyzoncie gdzie jest ta przeklęta przełęcz, ale za jedną górą była kolejna, a za kolejną następna i tak chyba z siedem osiem podrząd. Jednak się udało, 13.30 osiągnęliśmy szczyt. Na wysokości 5416m jest mały domek w którym można w okresie turystycznym liczyć na kubek herbaty, chyba najdroższej w całym Nepalu 100Rp, a dla zgłodniałych jest też snickers czy mars. Szybkie zdjęcia na przełęczy i schodzimy w dół 5 godzin do Mutkhinat, jedna z piękniejszych wiosek na szlaku.

Z Mutkhinat kursują jeepy do Jomson, my ruszyliśmy piechotą. W dolinie rzeki Kali Ghandaki wiał porywisty wiatr, tak silny, że pokonanie jego odbierało nam resztki naszej energii. Gdy dotarliśmy do Jomson, Isa miała już dosyć, i tak wielki szacunek że dała radę pokonać góry. Postanowiliśmy rano wracać autobusem do Pokhary.

Okazało się to nie takie proste. Najpierw za 775Rp dostaliśmy się do Ghasy. Po drodze mijaliśmy Marphe słynną z sadów jabłkowych, gdzie zaopatrzyłem się w wyśmienite Brendy. Potem za 300Rp zjechaliśmy znowu w dół kilka kilometrów, po wąziutkiej drodze z kierowcą ujaranym jak ta lala,ale tylko pod jakiś wodospad, musieliśmy ruszyć kawałek piechotą i po jakiś 20minutach trafiliśmy na coś co przypominało postój autobusów. Tam za 600Rp zaokrętowaliśmy się na jeepa prosto do miasta Bani. Na szczęście mieliśmy stamtąd od razu połączenie do Pokhary. Jeszcze tylko 200Rp na bilet 4 godziny drogi i skończyliśmy naszą całodniową tułaczkę. Ten dzień był dla mnie cięższy niż podchodzenie pod przełęcz ale jesteśmy!!!

niedziela, 25 września 2011

Pokara

Po dziewięciu miesiącach przerwy wróciłem do Pokhary. Po ciężkim sezonie letnim wreszcie przyszedł czas na upragnione wakacje. Gdy wysiedliśmy z autobusu przed piątą rano miasto powitało nas ulewnym deszczem, znak że sezon monsunowy jeszcze się nie zakończył. Obskoczyło nas kilku taksówkarzy cena za przejazd w stronę Lakeside spadła do 150Rp, ale postanowiliśmy przeczekać deszcz w kafejce i ruszyć gdy się rozpogodzi, wszak to tylko 30min piechotą. Ulewa, jak szybko nadeszła tak szybko się skończyła, zmieniając ulicę w wartki potok. Miasto budziło się do życia, skierowałem się w stronę Nord Lakeside gdzie stacjonowałem ostatnio. Jest tam ciszej, spokojniej i troszkę taniej niż w centrum turystycznego getta. Zakwaterowanie znaleźliśmy w Funny House, w tym samym w którym stacjonowałem w grudniu. Jako że byłem z dziewczyną postanowiłem podnieść standard wypoczynku i za 400Rp dziennie mieliśmy czyściutki pokój z łazienką z widokiem na jezioro i okoliczne góry. Warunki nie do pomyślenia w zasyfionych Indiach. Tak tu można odpoczywać!!! Pierwsze kilka dni to czas na aklimatyzacje i przyzwyczajenie się do innej strefy czasowej. Czas też by smacznie pojeść i popróbować miejscowego Gurkha Beer. Nie znaczy to że przez następne 9 dni leżeliśmy brzuchami do góry, marnując czas który pozostał nam w Nepalu.

I tak, jeden dzień spędziliśmy na obejście jeziora Fewa. Wyprawa wydawała się niby prosta, ale dużo pobłądziliśmy wśród pól ryżowych, lasów, potoków, rzeczek i osuwisk skalnych. Mimo to bardzo było miło.

Gdy za 25€, w jednym z kilkudziesięciu sklepów ze sprzętem turystycznym, kupiłem nowiutkie buty Salomona, postanowiłem je sprawdzić w działaniu. Ruszyliśmy na podbój Pagody Pokoju, która góruje nad miastem. Trasa znowu wiodła małymi polnymi ścieżkami wśród lasów i wszystko było w porządku, gdyby nie pijawki, które dotkliwie nam w tym przeszkadzały spijając litry krwi z naszych nóg.

Odwiedziliśmy też dwie jaskinie za miastem Mahendra Gufa i Bat Cave. Niestety o tej porze roku, w jaskini nietoperzowej, naliczyliśmy tylko kilkanaście nietoperzy. Ale i tak było przyjemnie szczególnie wyjście z jaskini po mokrych śliskich kamieniach. Gdy wracaliśmy w biurze Annapurna Area Conservation Projekt załatwiliśmy pozwolenia na treking wokoło Annapurny. Pozwolenie kosztuje 2000Rp + 2 zdjęcia, a TIMS czyli takie niby ubezpieczenie, które nie jest ubezpieczeniem, a według mnie służy do wyciągnięcia kasy, 1450Rp + dwie foty.

Do Pokhary w piątek zawitał mój znajomy, Szymek razem z dwójką kumpli i ojcem. Będą kręcić tutaj dokument, ciekawy jestem jak im to wyjdzie:)

Spotkaliśmy się by obgadać szczegóły podboju Himalajów. Oni ruszają już jutro, my z Isą dopiero w poniedziałek. Mam nadzieje że złapiemy ich gdzieś na szlaku.

piątek, 23 września 2011

Ruszamy

Sezon jesienno-zimowy się zaczyna czas więc wyruszyć w podróż. W tym roku mam niestety mniej czasu tyko 2 i pół miesiąca, długo się zastanawiałem gdzie jechać. Wybór padł na Nepal, po ostatniej wizycie czułem niedosyt Himalajów. Tym razem wybieram się z moją dziewczyną Isą. Ciekawe jak to będzie, na pewno wesoło:)

Udało nam się kupić bilety do Delhi, w dwie strony za 550€. Została jeszcze kwestia wiz. Isa swoją wyrobiła w Berlinie, trwało to około tygodnia, ja wyrabiałem ją w Warszawie.

Termin wylotu zbliżał się nieuchronnie, a o wizie ani słychu ani widu. Dwa tygodnie od złożenia wniosku i cisza, proszę czekać i być cierpliwy, usłyszałem w słuchawce. Tak proszę Pani, ale ja po jutrze wylatuje!!!

Nie było wyjścia, spakowałem się szybko i ruszyłem do ambasady popchać moje sprawy.

Takich turystów jak ja było dużo, wszyscy czekaliśmy cierpliwie do 20tej aż konsul wklei papierek umożliwiający mój pobyt w Indiach. Wizę dostałem półroczną z możliwością nieskończonej ilości wjazdów i wyjazdów z kraju.

Z Warszawy pociągiem dojechałem do Berlina, tam spotkałem się z Izą, spędziłem noc na małym lotnisku Shonenfeld, a rano via Moskwa polecieliśmy do Delhi.

Stolica powitała nas monsunowym deszczem i mimo że to była piąta rano temperatura sięgała 30stopni. Metro rusza dopiero o 6 rano, chcąc nie chcąc zmuszeni byliśmy korzystać z komunikacji autobusowej. Już od samego początku zgrzyt, wiadomo Indie. Kontroler nie miał wydać 50RP, a gdy domagałem się reszty ten po prostu sprzedał nam dodatkowe 2 bilety. Taaa.... na szczęście będę tu krótko, tak krótko jak się tylko da.

Po obejściu kilku hoteli znaleźliśmy taki, gdzie prześcieradło miało tylko około miesiąca, a spod plam i szarości w kilku miejscach prześwitywał biały kolor.

Zmiana czasu i trudy podróży dawały nam się we znaki. Cały dzień spędziliśmy na spaniu i szlajaniu się po mieście, i odsyłaniu z kwitkiem namolnych sprzedawców i rykszarzy. Kupiliśmy bilet na następny dzień na 19.50 do Gorakhpur(162 Rp jeden).

Podróż trwała całą noc, ja, w przeciwieństwie do Isy spałem jak dziecko, wyłączyłem się zupełnie, ona niestety poddała się pociągowemu życiu i co chwila musiała się opędzać od różnej maści żebraków, ściemniaczy i sprzedawców chińskiego badziewia.

Pociąg przyjechał prawie o czasie. Czas na dalszą podróż. Naprzeciwko dworca stoją autobusy pod Nepalską granice. Po dwóch godzinach i ubożsi o 60Rp. Byliśmy na miejscu. Oczywiście rzucili na nas się rykszarze, ciągnąc nasze plecaki wykrzykując long way, cheep price!!! ale ja wiedziałem że do granicy jest raptem 300m.

Wizę wzięliśmy miesięczną koszt 40$ płatne w dolcach plus jedno zdjęcie. W Katmandu i Pokarze istnieje możliwość przedłużenia jej o kolejny miesiąc.

Ostatnią częścią podróży był 200km odcinek do Pokary. Bilet na nocny autobus kosztował 350RP (1€=100Rp) a cała podróż trwała raptem 12 godzin. Wymęczeni ale szczęśliwi po 32 godzinach tułaczki znaleźliśmy się na miejscu.



czwartek, 1 września 2011

Remanent

Zawsze na koniec mojej podróży pisanie idzie mi ciężko. Minęło już parę miesięcy czas zacząć nową podróż ale przydało by się kilka słów zakończenia. Spędziłem miłe dwa tygodnie w Kambodży bycząc się na plaży w Sikanuk Vill. Wylądowałem w miłym miejscu, w Sunrise cafe na Otres Beach, której współwłaścicielką była Polka Moni. Wszystkim polecam to miejsce, tanio(nocleg 5$) miło i przyjemnie. Przy okazji pozdrawiam, mam nadzieje że się jeszcze spotkamy :)

Do Tajlandii wracałem drogą lądową. Spreparowałem sobie lewy bilet lotniczy, więc bez problemu dostałem wizę na granicy. Musiałem co prawda zapłacić 200B bakszyszu, oficjalnie za ksero wizy którą mi wbili, ale innych problemów nie miałem. Czas gonił, spędziłem kilka dni w Bangkoku, i ruszyłem do Malezji. Odlatywałem z Kuala Lumpur, i po kilkunastu godzinach wylądowałem w Paryżu. Potem stopem do Amsterdamu i już byłem w domu. Były to wspaniałe 4 miesiące, mimo że podróżowałem samotnie nigdy nie byłem sam, ach ta Azja!!!


czwartek, 10 lutego 2011

Bunt i trauma



Mając już bilet w ręku, wiedziałem że muszę opuścić Bangkok. Szkoda, ale żeby przesiedzieć tu resztę wyjazdu było by to trochę marnotrawstwem czasu. Rankiem zwlekłem się z wyra, spakowałem, zostawiłem ciężkie rzeczy w moim guest housie i stawiłem się na ustalonym miejscu, skąd mieli mnie odebrać busikiem i zawieść do Siem Reap. W głowie, po wczorajszych pożegnaniach dudnił tętent koni, ale wiedziałem że po drodzę odeśpię zmęczenie. Już na początku jednak poszło coś nie tak. Najpierw, kierowca spóźnił się prawię godzinę, a potem trzy razy przerzucali mnie z busa do busa. Po co i dlaczego pozostanie to ich słodką tajemnicą. Udało się po dwóch godzinach ruszyć, a ja zapadłem w błogi sen. Wywieziono nas do jakiegoś resortu przed granicą, wręczono nam do wypełnienia wnioski wizowe i zażądano 1200Batów opłaty. Miałem ze sobą baty ale chciałem zapłacić dolarami. Nie chcieli dolców i to mnie zdziwiło. Zacząłem przeliczać, zaraz, zaraz, wiza kosztuje 20$ to jest jakieś 600B. Pytam co i jak, a oni na to że muszą to załatwić sami, bo na granicy nie można. Już wiedziałem że to kant. Walcząc z kacem, postanowiłem wszcząć rewolucje. Mówię wszystkim jak sprawa wygląda, że chcą nas orżnąć na kasę i faktycznie ziarno niepewności zostało zasiane, no i lawina ruszyła. Z 12 osób w busie, ośmioro się zbuntowało. Pozostała 4 miała już wizy, tak że nic na nas nie zarobili. Doprowadziło to do białej gorączki jakiegoś szefa, doszło do ostrych utarczek słowno fizycznych i stwierdzili jak nie zapłacimy to nie pojedziemy. A pies ich trącał. Cała nasza ósemka ruszyła na granicę. Z wizą nie było problemu – koszt 20$ + 100B a cała procedura trwała 20 minut. Niestety z drugiej strony granicy czekali następni ściemniacze. Prowadzą cię do darmowego autobusu wywożą 10 km za miasto, niby na główny przystanek autobusowy. Fakt, dworzec jest piękny ale to tylko ściema dla turystów. W Kambodży jest kilkanaście firm przewozowych i każda ma własny malutki przystaneczek w odległości do 500m od granicy. A te dranie pośredniczą tylko kasując za to 100% zysku bo i tak autobus przejeżdża koło nich. Dla mnie to było za wiele, powiedziałem im że mogą mnie pocałować tam gdzie oni się podmywają, a ja używam papieru toaletowego. Pożegnałem 7 moich buntowników i poszedłem łapać stopa, lecz tym razem prosto do Phnom Penh.

Po godzinie zatrzymał się jeden Khmer który jechał do stolicy ale jeszcze po drodze musiał się zatrzymać w ośrodku dla ofiar min. To co tam widziałem było dla mnie wielką traumą i nie mam ochoty o tym pisać. Każdy człowiek który narzeka, że wszystko jest źle, wszystko nie tak, coś go boli czy tego typu durne gatki, powinien spędzić przynajmniej godzinkę w tym miejscu. Tylko czy to miejsce wytrzymało by najazd ponad połowy narodu Polskiego ????

Dojechaliśmy do Phnom Penh. Wysiadłem na bulwarze Federacji Rosyjskiej a stamtąd miałem 10 minut do strefy hoteli przy jeziorze, a więc w drogę.


Podsumowanie.

Najbardziej opłaca się wziąć bus tylko do granicy - 250B, a potem na nóżkach do Kambodży. Tam najtaniej wychodzi rejsowy autobus i tak: Siem Reap - 4$ ,Phnom Penh - 8 do 10$. Nie dać się wywozić za miasto. Aha, normalny autobus z Bangkoku kosztuje 207B ale trzeba wziąć tuk tuka za 50-80B lub dylać na piechotkę 6km do granicy. Podobno za 50B jest pociąg ze stolicy, nie wiem nie sprawdzałem.

środa, 9 lutego 2011

Raj na ziemi !!!

Znowu się trochę zawiesiłem, tym razem na plaży w Kambodży!!! Wszystkim polecam to miejsce. Jestem w raju!!! Postaram się w ciągu kilku dni opisać moje perypetie, ale na razie cieszę się plażą, słońcem, tanim piwkiem i pięknymi paniami wokoło:))

środa, 2 lutego 2011

Kierunek Bangkok.


Powoli nacieszyłem się prawdziwym relaksem, odpocząłem i zebrałem siły na kontynuowanie bloga. Po Indiach potrzebowałem chwili wytchnienia i mimo że trwała ona bardzo długo wróciłem wreszcie do życia.

Przyszedł czas powiedzieć cześć Indiom i udać się w krainę luksusów czyli Tajlandia!!!!

Mój samolot wylatywał o 12tej. Spakowałem się i ruszyłem na przystanek autobusowy, ale po drodze zobaczyłem jadący autobus z wywieszką airport - DN/11 wskoczyłem i już jechaliśmy w pożądanym kierunku. Trudno mi powiedzieć ile kosztuje bilet, gdyż dałem 10Rp kontrolerowi i wszystko było OK, bez biletu, bez zadawania pytań po 45min byłem przy lotnisku. Potem żmudna procedura kontroli, litr rumu w wolnocłówce, przywitanie się ze stewardesami i w górę!!!

W samolocie poznałem Hiszpana Horche z którym kontynuowałem dalszą podróż. Zawszę w dwójkę milej. Gdy lądowaliśmy w Bangkoku było już ciemno. Lotnisko w stolicy oddalone jest o 20,30 km od centrum. Jeżdżą oczywiście autobusy pod Khosan Road za 150B (10B to około 1 zł) ale od niedawna można do centrum dostać się kolejką za 45B, a stamtąd jednym autobusem za 7B dostać się pod hotelowe getto. Wybraliśmy oczywiście wersje tańszą. Niestety późno przychodzisz sam sobie szkodzisz:( Wszystkie tanie hotele były zajęte. Dopiero przy chyba już dziesiątej próbie trafiliśmy do Mini House. To na takiej uliczce, przedłużenie Khosan Road tylko 50m wyżej. Nocleg 300B za dwójkę, 150 za jedynkę. Ach, co to było za miejsce!!!! Jak bym pisał magisterkę z socjologi to po tygodniu cała była by gotowa, a po 2 tygodniach pewnie mógł bym bronić doktorat. Mieszkali tam przedziwni ludzie. Niektórzy zawiesili się tam na stałe, nie chcąc lub nie mogąc wrócić do swojego kraju. Był Jukka – Fin mieszkający w Oslo, który był spłukany z kasy i codziennie walczył ze swoją ambasadą żeby kupiła mu bilet do domu, no i co najśmieszniejsze zgodzili się na to ale czekali na ceny promocyjne, lub jakiś czarter. Jukka powoli wysprzedawał swoje rzeczy, a kasę przeznaczał na piwo i whisky. Był Klaus – 48letni Niemiec z Frankfurtu, którego przyjaciel miał wypadek w Malezji, czekał na niego aż dojdzie do siebie, a że również był bez kasy, spał na ławeczce przy hotelu. Nie pił piwa, tylko spijał resztki po wieczornych imprezach. John – szkot, stary punkowiec, który pożerał wszystkie nielegalne środki kilogramami. Hassan – Tunezyjczyk który mieszkał tu od 3 tygodni robił jakieś szemrane interesy, a że jego ojciec studiował w Polsce znał podstawowe słowa typu kiełbasa, Kocham Cię, nie mam pieniędzy, daj mi buzi, no i oczywiście jak wszyscy z tego towarzystwa K****a. To słowo chyba jest symbolem Polski, szkoda:( poza tym przewijały się tam najróżniejsze postacie, których historia życia była gotowym scenariuszem na film.

W takim oto towarzystwie przyszło mi mieszkać i spędzać czas, ale w takim towarzystwie czułem się naprawdę dobrze. Sam już jestem trochę spłukany, więc odkurzyłem moją harmonijkę i wieczorami chodziłem grać. Pieniądz może to nie był wielki, bańki dawały by godziwy zarobek, ale zawszę starczało na dobre jedzenie i kilka Changów wieczorem.

Któregoś dnia pojawił się Polak Marek. Chłop 57 lat, łysy jak kolano i z bejsbolówką POLSKA na łbie. Od razu podszedłem do niego z dystansem, ale koniec, końców okazał się fajnym kolesiem. Podróżował po Azji, ni w ząb nie znając języka, pomogłem mu w kilku sprawach, a on odwdzięczył się piwkiem i miłą rozmową. Jedyna rzecz która mi nie pasowała ,to to, że przyjechał tu w celach seksualnych i gadał o tym bez przerwy. Cóż, ja uważam, że po co za coś płacić jeżeli można mieć to za darmo, a szczególnie tutaj :) A może jak będę miał 57 lat będę na to patrzył inaczej, oby nie!!!!

Tak powoli mijał czas, że aż zatraciłem rachubę. Byłem już w Bangkoku chyba z 5 razy, popstrykałem go całego, więc w dzień bujałem się bez celu, rozkoszując się atmosferą miast, a wieczorami imprezowałem. A co na Khosan Road? Po staremu, kafejki, knajpy, stragany, rewia mody dredy, tatuaże, kolczyki, tak że z moimi dredzikami wtapiałem się w tłum, bez żadnych polskich przycinek typu patrz jak on wygląda pewnie narkoman, sodomita lub dzieciobójca. Nawet z perspektywy kilku tysięcy kilometrów Polska budzi we mnie odrazę i niepohamowaną ochotę do puszczenia pawia. A szkoda, bo to piękny kraj.

W końcu, w przypływie silnej woli kupiłem bilet do Siem Rap za 300B i któregoś ranka uciekłem. Ale wiem że tu wrócę, znowu miasto przywita mnie gwarem i muzyką, a ja znowu w nim zatonę. Ale teraz Kambodża!!!! Już się cieszę!!!!

wtorek, 1 lutego 2011

Azja gdzieś tam

Przepraszam, trochę się zawiesiłem, ale jak się odwieszę, zaraz coś napiszę. Ta część Azji wciągnęła mnie tak, że aż ciężko się wyciągnąć:)))

środa, 26 stycznia 2011

Kalkuta po raz drugi.


23 godziny w pociągu, tak, początkowo mnie to przerażało, ale z drugiej strony, miałem miejsce leżące, na samej górze. Zawsze mogłem tę podróż przespać nadrabiając braki snu. W moim „przedziale” jechało pięciu mieszkańców Bangladeszu oraz jeden wojskowy służący w Kaszmirze. Współpodróżni okazali się miłymi kompanami do rozmowy, szczególnie porucznik Muzar, który właśnie jechał do rodziny w Kalkucie. Opowiadał dużo o jego misjach, a był w Kongo, Afganistanie, Iraku i w innych miejscach ogarniętych wojną. Muzar, jako „prawdziwy” muzułmanin miał ze sobą litrową flaszeczkę Ginu z której popijaliśmy w trakcie jego opowieści. Podobał mi się jego stosunek do Indii, a raczej Hindusów. Jego zdaniem 80% jego ziomków to ściemniacze i oszuści, nie mogłem się z nim nie zgodzić. I tak rozmowa się toczyła, ja mówiłem o podróżach on o służbie, a panowie z Bangladeszu opowiadali o swoim kraju, czas płynął, butelka Ginu krążyła i nawet nie spostrzegłem jak minął cały dzień podróży. Po zmroku zaległem na mojej pryczy, a gdy przyszedł ranek byliśmy na miejscu. Pożegnałem się z wszystkimi i przez budzące się miasto ruszyłem do mojego starego hotelu. Tym razem nie dostałem osobnego pokoju ale łóżko w dormitorium za 80Rp. Nawet mi to pasowało bo zawsze jest możliwość spotkania nowych ludzi. Pokój był w 90% zajęty przez mieszkańców kraju kwitnącej wiśni. W latach 40tych armia japońska zdobyła większą część Azji, ale zatrzymana została gdzieś w Birmie i nie dotarła do Indii. Teraz udało się to młodym Japończykom, z tym ,że jest to najazd w 100% pokojowy. Młodzi turyści z tego kraju są bardzo mili, ale strasznie skrępowani i zamknięci w sobie, jednakże wystarczy dobry joint, odrobina alkoholu i wszystkie bariery pękają. Polubiłem ich bardzo.

W Kalkucie miałem spędzić 4 dni czekając na lot do Bangkoku. Czas mijał szybko, na zwiedzaniu, jedzeniu i pogaduszkach. Po prawie dwóch miesiącach w Indiach, przywykłem do brudu i smrodu, nie przeszkadza mi on tak bardzo jak na początku podróży. Nie przeszkadzają mi też żebrzący, może dlatego że nauczyłem się z nimi postępować. Wystarczy zdecydowane fuck off, lub przywalenie z liścia i już nikt ode mnie nie chce żadnych pieniędzy. Stałem się chyba postrachem hotelowej dzielnicy, bo po dwóch dniach nawet nikt do mnie nie podchodził z prośbą o jałmużnę.

Wreszcie zrobiło się ciepło, mogłem założyć krótkie spodnie i sandały. Ale wiem że prawdziwe upały czekają mnie dopiero w Tajlandii i Malezji. Cóż, zima nawet tutaj pokazuje swoje chłodne oblicze.

Kalkuta zdecydowanie mi odpowiadała. Oczywiście na ulicach było sporo bezdomnych mieszkających w namiotach zbudowanych z jakiś starych płacht reklamowych, lub leżących pokotem na chodnikach, ale będąc w Paryżu, taki obrazki też widywałem. Jedynie w nocy trzeba uważać żeby komuś na głowę nie nadepnąć.

Miasto wciągało mnie powoli i czułem się z tym dobrze. Przeszedłem je piechotą wzdłuż i wszerz. Trochę żal że większość budynków kolonialnych jest w tak kiepskim stanie, bo te odnowione sprawiają naprawdę duże wrażenie.

Jednego dnia wybrałem się do świątyni Kali, poczuć magię miejsca. Zostałem zaraz wyłapany przez jakiegoś pseudo przewodnika, dostałem pęk kwiatów które złożyłem w świątyni, oraz kadzidełka które zapaliłem na pomyślność. A że gotówka przeznaczona na Indie powolutku się kończyła przekazałem krwiożerczej bogini tylko 20 Rp, co spowodowało prawie oburzenie przewodnika który bąknął coś o 1000Rp!!! Powiedziałem że jestem z Polski, a niech myśli sobie o tym kraju co chce, zresztą Polska to chory kraj, chory na gorączkę Smoleńską, a ja przez to nie czuję się Polakiem i wcale się tego nie wstydzę.

Z wszystkich miejsc w Indiach Kalkuta jest najtańsza, łatwo to stwierdzić po cenach filiżanki czaju, wszędzie 5,6 Rp tutaj 3 Rp. A czaj jest dostępny na każdym rogu ulicy, potrafi rozgrzać człowieka, oszukać żołądek i jest dobrym kompanem w zwiedzaniu.

Mogę się już pokusić o subiektywną ocenę kraju. Jeżeli ktoś zaczął swoje podróżowanie od Indii, z pewnością będzie mu się tu podobać. Ale dla mnie to naprawdę nic specjalnego i niczym mnie nie chwyciły za serce. Nawet teraz, z perspektywy czasu uważam że Taj Mahal choć niewątpliwie piękny, jest tylko zwykłym klocem z marmuru ze śmieszną kopułka umieszczonym w środku parku i nie umywa się do na przykład Durbar Squer w Katmandu czy Patanie.

Ale wrócę do Indii na pewno, to wielki różnorodny kraj, a ja, mimo że przemierzyłem kilka tysięcy km, widziałem zaledwie ułamek tego co może zaoferować turyście i żeby poznać go dokładnie, na pewno nie wystarczą 2 miesiące.

sobota, 22 stycznia 2011

Deli



Pociąg z Agry doturlał się wreszcie do Deli, niestety nie do głównego dworca New Deli, gdzie jest główne zagłębie hotelowe, tylko na południowy dworzec Nizamuddin. Minęło trochę czasu zanim zorientowałem mapę i zorientowałem się sam, gdzie się znajduje. W tym czasie odprawiłem z setkę kierowców ryksz którzy za 50, 70Rp byli gotowi zabrać mnie do centrum. Komunikacja miejska w Deli jest dobrze rozwinięta więc popytałem na dworcu o autobus i za 15Rp dojechałem pod dworzec kolejowy w New Deli. Przede mną kolejne wyzwanie znalezienia noclegu.

Wszyscy naganiacze hotelowi śmiali się ze mnie gdy mówiłem że szukam noclegu do 200Rp, mówiąc, że to stolica i ceny hoteli zaczynają się od 350Rp. Wiedziałem że to nieprawda i ruszyłem na poszukiwania. W końcu w jednej z małych bocznych uliczek znalazłem zakwaterowanie w obskurnej norze hotelu Shiva, gdzie po długich negocjacjach dostałem pokój za 180Rp plus Vat co dało 200Rp. I co można? Miałem własny pokój, telewizor i o dziwo nie miałem dodatkowych mieszkańców w postaci pcheł i wszy. Jeszcze nie znalazłem noclegu w Indiach w którym chociaż prześcieradło było czyste i oczywiście tak było i tym razem. No cóż taki urok tego kraju.

W Deli miałem do załatwienia przede wszytkim wizę do Tajlandii. Wybrałem się więc pierwszego dnia do Ambasady, gdzie okazało się że obsługą wizową zajmuje się prywatna firma na Tołstoj street, w budynku o tej samej nazwie co ulica. Szkoda że tych informacji nie było w przewodniku, bo oszczędził bym sobie długiego spaceru, ale z drugiej strony, przechodząc koło budynków rządowych oraz Indyjskiego Łuku Triumfalnego czyli India Gate załapałem się na próby do defilady z okazji dnia niepodległości, który przypada na 26 stycznia. Były czołgi, armaty, wyrzutnie, helikoptery,konnica i tego typu sprawy które lubią duzi chłopcy:)

Straciłem jeden dzień, ale to nic, poczułem się nad wyraz dobrze w stolicy. Część rządowa miasta jest zielona, pełna parków, a ulice szerokie, niezakorkowane, gdzie kierowcy nie używają aż tak często klaksonów, które w wąskich uliczkach razem z gwarem ludzi i hałasem aut,rykszy i autobusów, tworzą nieznośną kakofonię dźwięków.

Wybrałem się następnego dnia po wizę, obsługa była miła kompetentna i szybka. Okazało się że wiz jest darmowa, jedynie trzeba było uiścić 294Rp za tą miłą obsługę , ale to i tak lepiej niż 30$, które za wizę płaciłem 3 lata temu. Po odbiór miałem się zgłosić po 2 dniach.

Wiedząc co i jak i kiedy postanowiłem zawczasu kupić bilet do Kalkuty. Lecz bez paszportu okazało się to rzeczą niełatwą i dopiero po interwencji kierowniczki kasy dla obcokrajowców dostałem upragniony papierek. Wyjazd w niedzielę o 7.10 rano, a na miejscu w poniedziałek 6.00. Tak, 23 godziny w pociągu, chyba jedna z moich najdłuższych podróży pociągiem w życiu.

Kolejne dni mijały mi na dalszej eksploracji miasta, błąkałem się więc po uliczkach starego Deli, raz na jakiś czas odwiedzając meczet to hinduską świątynie czy przysiadając na czaju. Wieczorami odganiałem się od dilerów, sprzedawców, żebraków i innej maści naciągaczy.

Powoli niestety zaczyna brakować mi gotówki, więc darowałem sobie muzea, oraz Red Fort, którego jedynie obfotografowałem ze wszystkich stron. Wkurza mnie trochę że są tu dwie ceny dla Hindusów i dla nas, turystów. I tak wejście do Fortu kosztuje 20Rp, ale dla nas białasów już 250Rp, no i tak ze wszystkim. Fakt że to tylko 5€ ale gdy mój dzienny budżet wynosi 6-8€ ta kwota staje się gigantyczna.

Mimo wszystko spędziłem kilka miłych dni w stolicy, w której jest jakby czyściej i schludniej. Może to zasługa dużej ilości darmowych miejskich toalet, a może to to że ryksze i autobusy napędzane są gazem ziemnym i nie smrodzą aż tak, a może to przez święte krowy których naliczyłem tylko kilka, przez co znika problem gór łajna na ulicach, a może to po prostu ludzie, którzy mają tu inną kulturę życia W końcu jak mówią słowa piosenki – wiadoma rzecz stolica.

niedziela, 16 stycznia 2011

Agra, perła na kupie łajna.

Cały czas, będąc w Indiach, czuje się trochę jak by w tym kraju była wojna domowa. Oprócz policji na ulicach jest dużo wojska, wszędzie kontrole, zablokowane ulice, wykrywacze metalu. Parę tygodni przed moim przybyciem ktoś się wysadził w Varanasi, biorąc ze sobą do nieba kilku nieszczęśników. Dodatkowo 26 stycznia jest dzień republiki i pewnie dlatego wszystkie te militarne szopki.

Pożegnałem się z Alexem który jechał do Bombaju, ja ruszyłem nocnym pociągiem do Agry-260Rp. W pociągu spotkałem dwójkę Polaków, których odczucia, co do tego kraju, po ich kilku tygodniach podróżowania, nie różniły się wiele od moich.

Hotel znalazłem zaraz przy południowej bramie Taj Mahal (India Inn - 150RP), po obejściu kilku rekomendowanych przez przewodnik. Sprawdza się teoria, że jeśli hotel pojawi się w Lonely Planet, ceny wzrastają nieraz dwukrotnie.

Plan był taki, żeby zobaczyć Taj Mahal przy wschodzie słońca, ale jak zasięgnąłem języka, i widziałem na własne oczy, poranne słońce nie może się przebić przez zachmurzone niebo. Poczekałem do południa kiedy się rozjaśniło i ruszyłem na zwiedzanie. Wejście od południowej bramy było najmniej oblegane, zakupiłem więc bilet za astronomiczną cenę 750Rp, która była wyższa niż mój budżet na cały dzień, dostałem „szpitalne” czerwone nakładki na buty i w drogę.

Taj robi naprawdę wrażenie, olbrzymia budowla z białego marmuru, nad brzegiem rzeki, wokoło pięknie utrzymany park, a mury i dwa meczety ceglanego koloru dopełniają wizerunek jednego z cudów świata.

To budowla z XVIIw nie jest zamkiem, ani fortem to budowla hołd, wzniesiona dla drugiej żony króla Sahah Jahana, Mumatz Mahal, która zmarła wydając mu na świat 14tego dzieciaka. Nie wiem, czy to ona akurat urodziła mu wszystkich potomków, ale tak czy inaczej chłop spust miał niezły. W owym czasie Sahah Jahan był największym pracodawcą w rejonie, przy budowie pracowało 20 000 pracowników, a ich dzieło jest naprawdę imponujące. Jeżeli jednak ktoś szuka obrazów, rzeźb, jakiś zapomnianych korytarzy czy czegoś magicznego, znalazł się w złym miejscu. Ta budowla jest kamienna, surowa i jedynie piękne rzeźbienia w marmurowych ścianach krypty powodują że Taj nie jest zwykłym kamiennym klockiem.Po godzinie zwiedzania, i próbowania zrobienia zdjęć bez głowy jakiegoś turysty, opuściłem ten majestatyczny dowód miłości do utraconej żony, poszedłem zwiedzać miasto. Ale jak szybko zacząłem tak szybko skończyłem. Agra jest tłoczna, zakorkowana, głośna i chaotyczna . Podobno godny jest zobaczenia, ukryty za wysokimi murami, Fort – 250Rp, ja zostawiłem sobie zwiedzanie takiej militarnej budowli na Deli.

Nie było żadnego sensu zostawania dłużej w mieście. Rano udałem się na dworzec, zakupiłem bilet do stolicy(62Rp), wpiłem się do przeładowanego pociągu, cudem znalazłem wolne miejsce na półce z bagażami i po 3 i pół godzinie dotarłem do celu. Podróż pociągiem na półce z bagażami nie należała do łatwych, ale sprawiała mi jakieś dziwną masochistyczną przyjemność. Bo ja ogólnie bardzo lubię pociągi nawet te indyjskie:)))

piątek, 14 stycznia 2011

Krematorium Varanasi

Znowu w Indiach, znowu nóż w kieszeni sam się otwiera, agresja wzbiera, ciekawy jestem ile czasu minie jak znowu dam komuś po mordzie? Nie wiem co ludzie widzą w tym kraju, a może to ja trafiam tylko w toksyczne miejsca? Dobrze że to tylko 18 dni, a może dalej będzie lepiej – żywię taką nadzieje.

Jeszcze będąc w Gorakhapur, czekając na pociąg poszliśmy siąść sobie spokojnie poza teren dworca pogadać o Nepalskich klimatach. Znaleźliśmy spokojne miejsce w którym aż tak nie śmierdziało szczochem i chcieliśmy doczekać do naszego pociągu. Niestety spokój nie trwał długo, po chwili podjechał jakiś burak na rowerze z bambusowym kijkiem i powiedział że jest z policji i zostaniemy ukarani, ja za sikanie pod murem, a Alex za palenie papierosa, kara 500Rp dla każdego. Taaaak pięknie nas witasz Indio. Oczywiście został wyśmiany i zbluzgany po polsku, angielsku, rosyjsku i ukraińsku. W miejscu gdzie ludzie srają na głównej ulicy, do nas takie hasła, nie, nie, nie. Zwinęliśmy się na dworzec zostawiając tego idiotę wykrzykujące jakieś pierdoły w naszym kierunku. 18 dni, tylko 18 dni, dam radę.

W Varanasi wylądowaliśmy o 10 rano z planowym 3 godzinnym spóźnieniem. Alex jest paralotniarzem i targa swój sprzęt na plecach, całe 25kg, nie było sensu iść na piechotę, wzięliśmy więc auto riksze. Cenę zbiliśmy do 20Rp, kierowca nie narzekał za bardzo, on wie, że od właściciela hotelu, w którym się zatrzymany, dostanie duży bakszysz. Po objechaniu kilku miejsc znaleźliśmy wreszcie miły pokoik, zbudowany na dachu z piękny widokiem na brudny Ganges hotelu Baba Lolrak Guest House za 250Rp. Okazał się on naszym domem na następne 4dni.Całe życie m
iasta toczy się nad Gangesem, przynajmniej turystów, bezdomnych i tych z klas niższych. Cały brzeg pokryty jest ghatami, są to schody prowadzące do rzeki na których szczycie przeważnie jest świątynia. Na tych schodach, ludzie żyją, mieszkają, gotują, jedzą, załatwiają własne potrzeby, grają w własną wersje krykieta gdzie zamiast piłki uderzają w kawałek drewnianej belki,Puszczają latawce, co w tym mieście jest chyba narodowym sportem, żebrzą, suszą pranie „wyprane” w Gangesie lub własne osoby po wcześniejszej religijnej ablucji.

Brzeg rzeki jest chyba najciekawszą częścią miasta, reszta jest typowo Indyjska, tłoczna, chaotyczna i głośna. To właśnie nad brzegiem żebrzący czekają na jałmużnę, a jeżeli ktoś myśli że na prawdę nie mają za co żyć i co jeść, powinien zobaczyć ile kilogramów ryżu wala się dookoła, w Afryce było to nie do pomyślenia, tam na prawdę każde ziarnko jest na wagę złota.

Nad brzegiem, zaraz koło hotelu mieliśmy gazowe krematorium. Które jest znacznie tańsze od palenia zwłok na drzewnych stosach. Cały proces kremacji przebiega taśmowo. Najpierw rodzina kupuje w nad rzecznej „hurtowni” drewno. Sprzedawcy wiedzą ile potrzeba bali żeby spalić zasuszonego staruszka, a ile potrzeba na tłustego radże. Nad rzeką buduje się stos ofiarny, a na nim, na bambusowym stelażu układa się owinięte w kolorowe płótna zwłoki. Czasami rodzina śpiewa, czasami tańczy żegnając bliskiego,a mistrz ceremonii podkłada ogień. Stałem tak oglądając ten rytuał i zwłoki jednego staruszka, które powoli ogarniał ogień. Najpierw spłonęły materiały okrywające jego ciało, zobaczyłem martwą twarz, która po 10minutach zginęła gdzieś miedzy płomieniami. Gdy stos się dopalał, rozbijano go jeszcze balem, pewnie żeby rozkruszyć pozostałą czaszkę lub miednice. I tyle, żadnej magi, żadnych duchowych uniesień, żyjesz i umierasz, a na miejsce w którym spłonąłeś kładą następny stos a na nim następne martwe ciało. Tak, jest to jedyny pewny biznes, ludzie zawsze będą umierać.

Varanasi to bardzo specyficzne miejsce, ludzie używają narkotyków do celów religijnych, wszak sam Sziwa palił dużo ziela zanim stał się bogiem, czy innym miejscowym Jezusem. Przepraszam za moją ignorancje w tych sprawach, ale im więcej podróżuje i im więcej religii poznaję tym stają się dla mnie większą obłudą i kłamstwem, a ci wierzący w miłość i pokój chętnie wytłukli by się nawzajem w imię Jezusa, Allacha czy innego Sziwy. Wracając do narkotyków, przeróżne specyfiki można tu kupić w sklepach z rządową koncesją, są więc ciastka z haszem 50RP, czekoladki opiumowe 60Rp i inne pyszności do wyboru do koloru. Do tego na każdym kroku spotyka się dilerów. Idzie człowiek ulicą a tu nagle ktoś podchodzi i mówi – wstąp do mojej restauracji, wspaniały kurczak tandori, dosa, thali i najlepszy haszysz w mieście, może wynajmiesz łódkę 100Rp za godzinę, nie chcesz to może marihuana wprost z gór,lub – nie, nie tędy droga idź tą ulicą, tam gdzie jest mój sklep, mam wspaniałe jedwabne szale, pledy i najlepsze opium w mieście. Gdy człowiek jest dobry w negocjacjach, gram haszyszu czy ziela można kupić za poniżej 1€. Tą ważną i przydatną sztukę handlową przekazał mi Alex, po czym „poświęciliśmy” nasz zakup w świątyni, paląc z czilunga razem ze „świętym” braminem.

Spędziłem 3 dni w Varanasi i mimo że używki łagodziły moje negatywne odczucia co do Indii, dalej zajmują one przedostatnie miejsce w osobistej liście fajnych krajów w których byłem, gorszy był tylko Egipt, oczywiście pomijając Kair :)


wtorek, 11 stycznia 2011

Lumbini

Gdy wczoraj byłem na dworcu zapytać się o której dochodzą rano autobusy do Lumbini, uzyskałem odpowiedź: Morning? No problem! Stawiłem się więc o 9 rano i faktycznie no problem 9.30 i jechałem w stronę gdzie narodził się Budda. Wyprawa trwała cały dzień. Najpierw do Bhairawy(350Rp), a potem ostatnie 20km rozklekotanym busem do Lumbini(35Rp). Na miejscu byłem już po zmroku, a to przeważnie oznacza problemy ze znalezieniem taniego miejsca na nocleg. Pytałem w kilku hostelach ale ceny były równe mojemu dziennemu budżetowi. Dopiero w Village Lodge wskazali mi dosyć ciekawą opcje. W dwuosobowym pokoju mieszkała samotna mieszkanka Półwyspu Iberyjskiego, która szukała współlokatora żeby obniżyć koszty wynajmu pokoju . Jak dla mnie spoko, więc poznałem Katalonkę która miała imię, o ironio, Maria. Dziewczyna okazała się bardzo spoko, w turystyczno-squoterskich klimatach, więc tematów do rozmów starczyło do samego rana. Taka wisienka na torcie o nazwie Nepal.

Maria postanowiła zostać tu dwa dni, jej też jak mi nie chciało się jej wracać do Indii, niestety dziś kończyła mi się wiza, więc chcąc, a raczej nie chcąc, musiałem pożegnać Napal. Lumbini to straszna dziura, po 15 minutach obszedłem ją całą. Ale najważniejsze nie jest miasteczko ale miejsce w którym urodził się Budda i ruiny świątyń datowane na 2,3 wiek p.n.e(250Rp). Pielgrzymują tu buddyści z całego świata i to nie tylko z krajów gdzie ta religia jest popularna, spotkałem tu wierzących z Francji, Niemiec, Anglii i USA. Samo miejsce narodzin znajduje się w ruinach jednej ze świątyń, a z powodu ciągłych prac archeologicznych otoczone jest zadaszonym pawilonem.Całe miejsce znajduje się w parku, w którego północnej części, kraje, w którym Buddyzm jest główną religią, zbudowały monastyry. A więc mamy świątynie chińskie, koreańskie, birmańskie czy wietnamskie. Cały teren jest ciągle w budowie i myślę że za rok lub dwa będzie z tego piękna perełka. Ostatnią budowlą, więczącą cały kompleks jest olbrzymia Pagoda Pokoju wzniesiona przez Japończyków za cenę miliona dolarów.

Lalibela żegnała mnie deszczem i chłodem, trzeba było na nowo wyciągnąć zimową kurtkę czapki i rękawiczki. Wróciłem z powrotem do Bhairawy, a z tamtąd Jeepem za 10Rp dojechałem do granicy w Sunauli. Żeby dopełnić wszystkich formalności musiałem naszukać się biura imigracyjnego. Gdy wszystko było gotowe, pieczątki powbijane, deklaracje powypełniane, wpakowałem się do Jeepa i pojechałem do Gorakhapur(100Rp indyjskich). W samochodzie poznałem Ukraińczyka z Krymu Alexa, który stał się kompanem mojej dalszej wędrówki. Alex też spędził miesiąc w Nepalu, z tym że on nie dopełnił żadnych wymogów wizowych, po prostu wszedł do Nepalu nie pokazując nikomu paszportu, no i wrócił w ten sam sposób, w Sunali naprawdę jest to możliwe.

Do Gorakhapur kierowca zatrzymał się pod samym dworcem, zakupiliśmy bilety za 86 RP i po 4 godzinach czekania w tym nieciekawym mieście ruszyliśmy do Varanasi.

niedziela, 9 stycznia 2011

Dolina Katmandu

Przyszedł czas pożegnania z Pokarą, spędziłem tu super tydzień ale przede mną powrót do Katmandu, a potem dalej w stronę Indii. Czas goni, wiza się kończy więc ruszam dalej. Ze strefy hoteli jeżdżą autobusy prosto do Katmandu jednak cena jest o 100Rp wyższa niż normalnego autobusu, fakt to tylko jedno euro oszczędności ale czas podróży jest taki sam, a zawsze jest wesoło podróżując z miejscowymi i oszczędzone 100Rp można poświęcić na wypasione jedzenie po drodze.

Nie miałem żadnego problemu ze znalezieniem odpowiedniego autobusu, nawet nie doszedłem do dworca jak już zostałem zaciągnięty przez naganiacza do odpowiedniego autobusu, wrzucono mój plecak na bagażnik, skasowano 350Rp, usadowiono przy oknie i już jechałem w stronę stolicy. Mimo że to tylko około 200km jechaliśmy prawie 9 godzin. Przeprawa przez góry tymi wąskimi drogami pełnymi przeładowanych ciężarówek nie mogła chyba by być szybsza. Droga którą jechaliśmy nosiła dumną nazwę autostrady, więc nasza Krajowa Dyrekcja Dróg I Autostrad nie powinna wpadać w kompleksy. Z tym że Nepal należy do jednych z biedniejszych krajów świata, czego o Polsce raczej nie można powiedzieć. W Katmandu wróciłem do mojego starego hotelu na Tamel. Pokój czekał na mnie, ale po luksusach Pokary dopiero teraz zauważyłem w jakim niskim standardzie przyszło mi spędzić te ostatnie kilka dni. Lecz przede mną jeszcze nory Indii więc w sumie patrze na tą miejscówe z optymizmem :)

Pierwszego dnia wybrałem się do miasta Patan, obejrzeć Durbar Squer. Miasto jest zaraz za rzeką Bagmati i sąsiaduje z Katmandu niczym Chorzów z Katowicami. Można tam spokojnie dotrzeć piechotą z Tamel to raptem pół godziny drogi. Zaraz przy wejściu do miasta znajduje się kasa, gdzie kupuje się za 200Rp bilet i dostaje się niebieską nalepkę którą trzeba nosić w widocznym miejscu. Po drodze można znaleźć takową i zaoszczędzić dwie stówy. Durbar Squer jest równie piękny i wiekowy jak ten w Katmandu i mniej zatłoczony. To wspaniałe miejsce jeżeli szuka się wyciszenia szczególnie jeżeli człowiek zda sobie że patrzą na niego mury kilkuset letnich świątyń. Mimo że jest to pomnik historii UNESCO, życie toczy się po nepalsku. Na placu przekupki handlują zieleniną, kwiatami, pamiątkami i ciuchami, a wokoło jest pełno kawiarenek gdzie można uraczyć się czajem lub zjeść momo czy chowmin. Ale przez to wszystko czuć że to miasto żyje.

Następnego dnia wybrałem się z kolei do Bodhnath. Znajduje się tam największa stupa na świecie której początki sięgają 600roku naszej ery, a jak podsłuchałem od przewodnika obecny kształt pochodzi z 14wieku, wejście 250Rp ale gdy wchodzi się od strony północnej można obejrzeć ją za friko. Stupa robi naprawdę wielkie wrażenie jest olbrzymia i cały czas pełni swoją rolę miejsca kultu religijnego do którego pielgrzymują buddyści z całego świata. Jedyne miejsce skąd można objąć aparatem ten ogrom to z tarasu Tsachmen Gompy. Spod głównej bramy złapałem busa który za 10Rp podwiózł mnie prawie pod sam Tamel.

Niestety okres ważności mojej wizy upływał za 3 dni i chcąc, a raczej nie chcąc muszę opuścić Nepal i wrócić do Indii, na szczęście tylko na 2 tygodnie, a potem relaks w Tajladii, o tak już się nie mogę doczekać. Jeszcze tylko ostatnie zakupy, paczka do domu i kierunek Lumbini miejsce narodzin Buddy.