czwartek, 31 grudnia 2009

Góry Semein - Sylwester na 3600 m

Plan na dzień dzisiejszy zakładał dostanie się do obozu Chennek. Było
to wykonalne ale trzeba było wyruszyć o szóstej rano. Niestety zanim
się wszyscy spakowali, dochodziła już dziewiąta. Dodatkowo Czapla,
który przez skręconą nogę zrezygnował z dalszej wycieczki i razem z
jednym skautem postanowił wrócić do Debark, zaczął się wykłócać o
jakieś banany, wędlinę i kto jest mu winny 2, a kto 3BR. Bartka to
śmieszyło, mnie nie za bardzo, ten facet naprawdę jest żałosny ale to
chyba najlepszy kandydat na polityka Samoobrony czy PiS-u. Życzę mu
powodzenia ;(.
Te bezproduktywne kłótnie trwały dobrą godzinę ale w końcu
ruszyliśmy. Początkowo szlak łagodnie ciągnie się wzdłuż koryta rzeki,
dopiero ostatni fragment do samego obozu jest stromy. Pół
godziny przed szczytem jest wioska Gich. Jako że nie było się gdzie
spieszyć, chłopaki, zaciągnięci przez małą dziewczynkę, poszli do
miejscowej chaty na ceremonię parzenia kawy.
My w tym czasie zorganizowaliśmy sobie litr mleka za 10BR i sześć jajek
po 1 BR. Czeka nas dzisiaj królewska kolacja.
Z płaskowyżu na którym mieści się obóz rozciąga się piękny widok na
góry. W obozie, oprócz naszej ósemki, byli jeszcze Czesi, Francuzi,
Austriacy i Brytyjczycy. Wodę można było brać z pobliskiego
strumienia, był nawet prysznic, a dwie murowane toalety nie zabijały
swoim smrodem. Dodatkowo były dwie wiaty, w których można było gotować.
Po rozbiciu namiotu, zabraliśmy się właśnie za to. Dziś świąteczne
nudle z cebulą, jajkami, pomidorami i czosnkiem. Jako że cały
jest na otwartej przestrzeni, ostro wiało i zrobiło się mroźno.
Ubrałem na siebie wszystko co miałem: kalesony, spodnie, na koszulkę
ubrałem flanelę, kapturek, polar i kurtkę, a do tego rękawiczki i
czapkę. Tak ciepło opatulony zasiadłem do gara naszej królewskiej kolacji. Podzieliliśmy się z jedzeniem z tragarzami i skautami, bo oni,
jak widziałem jedli tylko suche buły przywiezione z Debarku.
Para brytyjska miała ze sobą kucharza, był to istny magik. W tych
warunkach ugotował obiad z dwóch dań, znalazło się też wino żeby
uczcić Nowy Rok, a co ważniejsze na ognisku przyrządził wspaniałe
ciasto. Zasługiwał w pełni na miano Magika.
Po sutym jedzeniu zaczęliśmy się raczyć alkoholem przywiezionym
jeszcze z Polski, oraz miejscowymi trunkami dosyć podłej jakości.
Nikomu nie zależało na dotrzymaniu do Sylwestra, byliśmy zmęczeni i
zziębnięci. Jedyną osobą która przywitała nowy rok był Bartek, który
po prostu zagadał się z przewodnikami. Rok 2010, oby był jeszcze
lepszy od 2009, a nie jest to proste wyzwanie.

środa, 30 grudnia 2009

Góry Semien - etap pierwszy czyli warszawski falstart

W Gondorze umówiliśmy się pod hotelem, w którym mieszkali towarzysze
naszej podrózy. Mimo, że każdy miał dużo bagażu plus rower, a van był
naprawdę mały, z pakowaniem poradziliśmy sobie dość sprawnie i już o
godzinie 7:30 wszystko było przygotowane do wyjazdu. Niestety od tego momentu zaczęły się schody. Najpierw kierowca chciał więcej pieniędzy niż
początkowo uzgodnione 1400BR. Nie miał jednak odpowiedniej
siły przebicia, jeden przeciwko dziewięciu Polakom, nie miał szans.
Kiedy już zrezygnował z walki wszyscy rozeszli się coś zjeść i wypić,
a kolega Czapla "kierownik" grupy rowerzystów, stwierdził iż idzie
oglądać jeszcze kościół. Nie zabraniam mu doznań kulturalnych
i duchowych ale nie wtedy, gdy czas nas goni i chcemy jeszcze dziś
dojść do drugiego obozu.
Zrobiła się 9:30, mamy już dwie godziny spóźnienia. Ruszyliśmy. Droga
była kamienista, bardzo kiepskiej jakości, bez asfaltu. Chłopaki
umilali sobie niedogodności podróży pijąc miejscowe OUZO. Trochę to
nieodpowiedzialne, mamy wszak być dzisiaj na 3000m ale cóż, to nie
moja broszka. Zameldowaliśmy się w biurze Parku i rozpoczęły się
negocjacje cenowe. Dzień pobytu w Parku kosztuje 100BR od osoby, poza
tym trzeba obowiązkowo wynająć ochroniarza tzw. skauta za 40BR za
dzień. Jako że nas była dziewiątka musieliśmy wziąć ich dwóch, bo
według prawa Parku, jeden może prowadzić tylko grupę 6 osób.
Opcjonalnie można wynająć też przewodnika za 120BR dziennie i
kucharza. Nie skorzystaliśmy jednak z tych luksusów. Jeżeli chce się
zdobywać Ras Dashen trzeba wykupić obowiązkowo 8 dni pobytu w Parku,
niezależnie jak szybko pokona się tą trasę. W ramach cięcia kosztów
koledzy stwierdzili, że wykupią tylko trekking sześciodniowy, a potem
się zobaczy. Nam z Bartkiem bardzo zależało na zdobyciu szczytu ale
przystaliśmy na opcję większości, nie ma co się za bardzo przejmować,
zobaczymy co będzie dalej, przecież skauci nie będą do nas strzelać.
W biurze Parku istnieje możliwość przechowania zbędnych rzeczy
za zupełną darmochę.
Przepakowani, ruszyliśmy z dwójką naszych opiekunów zaopatrzonych w kałasznikowy, do obozu Sankaber, oddalonego od miasta o 36 km. Droga tam jest kręta, wyboista i długa.
Na miejscu, ostro już podpity Czapla zaczął załatwiać tragarzy, którzy ponieśliby całe ich żarcie na szczyt. Niestety alkohol zaczął
mącić jego przywódcze zapędy oraz zmęczył
go na tyle, iż scedował pracę na kolegów,
a kiedy wszystko było już załatwione,
zrugał wszystkich jak bure suki, chyba
żeby poczuć się bardziej męsko. Co za kolo!!
Tragarzy było dwóch, a każdy z nich niósł po 20 kg sprzętu i inkasował za to 45BR dziennie. Razem z Bartkiem nieśliśmy nasze bagaże na własnych plecach, a jako że dochodziła już 15ta, nie chcąc przedłużać tej żałosnej sceny, wzięliśmy jeszcze to, co nie zmieściłosię na grzbiety tragarzy. Ruszyliśmy do obozu Gich.
Początkowa trasa jest naprawdę przyjemna, małe różnice wzniesień,
a wokoło przepiękne góry.
Ścieżka prowadzi bokiem zbocza i już pierwszego dnia „nadzialiśmy” się na
pawiany i endemiczne kozice, których nazw łacińskich nie pomnę.
Szliśmy dosyć szybko za pierwszym skautem, niestety co pół godziny
musieliśmy się zatrzymywać i czekać na zamykającego stawkę pijanego
Czaplę. Drogę, którą powinno się zrobić w półtorej godziny my
musieliśmy przedłużyć do trzech. Na małej polance czekaliśmy na
marudera, który już prawie prowadzony przez swoją dziewczynę, źle stanął
i skręcił sobie nogę. Tak zaczął się upadek "wodza". Udało się nam
jeszcze podejść stromym podejściem w okolicy Deche Nadela i tu noga
całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Zmierzchało się, nie było wyboru,
trzeba było nocować na pobliskim polu. Z nami nie było problemu,
zaopatrzeni w namioty, śpiwory i ciepłe ciuchy, nie baliśmy się
mrozów, a temperatura spada tu poniżej zera. Nasi skauci byli ubrani
tylko w jakieś pseudo garnituro-mundury, sandały, obwiązani kocami, a
jeden z naszych tragarzy nie miał nawet butów. W tych warunkach
musieli spędzić całą noc w stogu siana.Kolega Czapla przez cały wyjazd kreował się na przywódcę grupy,
niestety swoim zachowaniem potrafił jedynie potwierdzić najgorsze
stereotypy dotyczące mieszkańca "stolycy" po prostu ŻENADA!!! Szczerze powiedziawszy wcale mi go nie żal, dobrze się stało, w dniu dzisiejszym odpadło najsłabsze ogniwo wyjazdu.

wtorek, 29 grudnia 2009

Witamy w Etiopii

Ostatnie chwile w Sudanie, ostatnie biurokratyczne głupoty, przekraczamy most którego nikt nie pilnuje i jesteśmy w Etiopii. Tu podbijamy wizy, składamy deklaracje celne i jesteśmy w wolnym kraju. Na granicy spotykamy naszych znajomych rowerzystów z Polski. Miasto, a raczej miasteczko jest typowe dla większości granicznych osad. Pełno cinkciarzy, kombinatorów, sklepów, barów i domów rozpusty. Poczułem się swojsko. Od razu pojawiło się mnóstwo osób, które za skromną prowizje, chciało nam pomóc. Na szczęście, my mieliśmy własnego przewodnika Maika. Był to Etiopczyk, który pracował w Sudanie, znał nieźle angielski i był bardzo pomocny przy negocjacji cen. Ruszyliśmy razem do Gondoru. Bus kosztował 60Birów (1€- 18,5Birrów, 1$-12.8Birrów, 1zł- około 4 Birrów). Przebijaliśmy się przez góry i po około 4 godzinach byliśmy na miejscu. Ta część Etiopii jest zupełnie inna niż Sudan. Teren jest górzysty, wszędzie można znaleźć drzewa, pola uprawne, łąki na których pasą się krowy i owce i mimo że to zima, wszędzie jest zielono. Pierwsze wrażenie jest naprawdę pozytywne. Sam Gondor przypomina polskie górskie uzdrowisko z lat 70tych. Trochę biedne, ale powoli rozwijające się. W mieście jest informacja turystyczna która sprzedaje mapki ale po godzinie chodzenia człowiek poznaje tu każdy zakamarek. Znaleźliśmy pokój w hotelu przy dworcu za 70BR i poszliśmy na kolacje i pierwsze piwko po 3 tygodniach. Po wspaniałym sudańskim fuulu, przyszedł czas na etiopską indżere z sosami. Jest to wielki placek o lekko kwaśnawym smaku do którego można zamówić rybę, gulasz lub gotowaną pastę warzywną. Wszystko się je palcami, a mama mi zawsze mówiła że mam jeść nożem i widelcem, he he he tu wyglądało by to dziwnie.
Drugiego dnia poszliśmy na zwiedzanie miasta. Nad centrum góruję zamek, nic specjalnego jak na Europę ale tutaj jest to ewenement. My wybraliśmy się do monastyru z XVIII wieku w którym są malowidła przedstawiające, Jezusa, Boga i całą gromadę Świętych, na czelę ze Świętym Jerzym który zatłukł smoka. Przy kościele jest też małe muzeum z przedmiotami liturgicznymi oraz z kilkuset letnimi księgami. Wejście kosztuje 25BR ale warto to zobaczyć. Wieczorem jak zwykle kolacja z indżery i piwko lane za magiczną cenę złoty pięćdziesiąt, oj podoba mi się tutaj bardzo!!!

Kierunek Etiopia

Zaopatrzeni w bilety, o szóstej rano, stawiliśmy się na dworcu autobusowym. Oczywiście nie obyło się bez sprawdzania naszych paszportów, wiz, rejestracji i innych pozwoleń ale zdążyliśmy do tego przywyknąć. Przyszedł czas żeby pożegnać się z kolegą Simonem, wiernym druhem naszej Sudańskiej tułaczki i ruszyliśmy w drogę. Piękny chiński autobus Yutong, dawał sobie dzielnie radę przez dobre 4 godziny, ale cóż, jako że to wymysł chińskiej myśli technicznej ,wziął i się w końcu zepsuł na środku pustyni. Kierowca zapytał po arabsku czy w autobusie jest mechanik i całe szczęście znalazło się kilku znawców tematyki i około 20 gapiów, zawsze służących dobrą radą. Wspólnymi siłami po dwóch godzinach udało się uruchomić silnik, ruszyliśmy dalej. W mieście Gadaref byliśmy po zmroku. Zastanawialiśmy się nad obozowaniem w okolicy ale od taksówkarza dowiedzieliśmy się że istnieje jeszcze szansa dostania się dzisiaj busem na granicę. Władowaliśmy się do przerobionej na pasażerską Toyoty Hiluxa i pojechaliśmy na dworzec Koda. Faktycznie, nie było problemu ze znalezieniem transportu do granicy. Za 10SDP i 2 godziny później byliśmy w Gallabat. Tam znaleźliśmy najtańszy nocleg w „hotelu namiot” za 1SDP. Formalności graniczne zostawiliśmy sobie na jutro.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Góry Semien - przygotowania

Wróciliśmy znad jeziora Tana około 10tej. Umówiliśmy się z chłopakami
z Welocypedy.pl pod budynkiem poczty w Gondarze. Chcieliśmy obniżyć
koszty wypadu w góry, a poza tym w grupie przyjemniej. Do czwórki
rowerzystów: Ryśka, Czapli, Arona i Mariusza, przemierzających Afrykę
od Kairu do Kapsztadu, na część etiopską, miała jeszcze dołączyć trójka ich znajomych: Marta, Krzysiek i Jacek.
Postanowiliśmy skorzystać z usług miejscowego naganiacza, który
zaoferował pomoc w organizacji wyjazdu. Prawdę powiedziawszy jego
oferta okazała się marna. Pomógł przy załatwieniu vana, który wywiózł
nas do pierwszej bazy, pochodził z nami po targu negocjując ceny,
zobowiązał się do załatwienia biletów z Debarku do Axum i skasował za
to stówkę. Na upartego wszystko to można było sobie zorganizować
samemu, może trwało by to dłużej ale jest to wykonalne. Dla leniwych
podaje namiary na niego, ale podkreślam, nie warto -
goldeannika@Yahoo.com lub 0918737399.
Dwa ostatnie dni przed wyjazdem poświęciliśmy na dogranie wszystkich
spraw do końca i na wieczorne relaksowanie się przy lanym piwie
kuflowym 0,4L za 5,20BR czyli za 1,30 PLN :).

niedziela, 27 grudnia 2009

Wodospady na Nilu

Z jeziora Tana wypływa Biały Nil. Około 20 km od Bahir Daru leży wieś
Tissisat, koło której można podziwiać przepiękne wodospady na rzece.
Do Tissisat można dojechać zwykłym autobusem z dworca za 10BR. Mimo że to nieduża odległość, jedzie się tam aż 45 min, gdyż droga nie jest asfaltowa tylko utwardzona.
Na miejscu kupiliśmy bilet wstępu za 15 BR (kasa znajduje się przy wejściu do elektrowni wodnej), ominęliśmy szerokim łukiem przewodników i ruszyliśmy podziwiać piękno przyrody. Aby dostać się do wodospadu trzeba iść wzdłuż płotu elektrowni, po czym zejść w dół aż do XVII wiecznego mostu, a za mostem skręcić w lewo pod górkę. Trafiliśmy tu w niedzielę, kiedy dopobliskiej wioski szła procesja, gdzie wieczorem miał się odbyć festiwal piosenki ortodoksyjnych chrześcijan.
Mimo, że było to w przeciwną stronę postanowiliśmy ruszyć z ludźmi,
tylko tak, żeby poczuć atmosferę. Szliśmy wzdłuż Nilu, polami, łąkami,
pastwiskami, razem z etiopskimi pielgrzymami.
Czułem się jak nowy odkrywca, założę się że mało turystów szło
tym szlakiem. Powrót z wioski trwał półtorej godziny. Przyszedł czas na
podziwianie wodospadu.
Nie był on taki jak na zdjęciach sprzed kilkunastu lat. Byliśmy w okresie
małych opadów, a na dodatek większość wody spływała specjalnym
kanałem i napędzała turbiny do produkcji prądu.
Słyszeliśmy od miejscowego przewodnika, że kilka lat temu amerykańscy
turyści zapłacili 10 000BR tylko po to, by zatrzymać elektrownię i
zobaczyć w pełnej krasie jak woda spływa w dół. Nas na to nie było stać
ale mimo wszystko widok zapierał dech w piersiach. Korzystając z okazji
Bartek wziął kąpiel w małej, okolicznej rzeczce.
Jest tam bród po którym można dostać się aż do wodospadu.
Jeżeli człowiek nie chce sobie pomoczyć nóg, miejscowi,
za drobną opłatą, przeniosą turystę na rękach. Trochę żenujące, ale cóż :(.
Wokół wodospadu unosi się mgiełka wody, dzięki czemu wszystko w okolicy aż tryska zielenią. Wracając, wybraliśmy opcję przepłynięcia łódką do wioski. Na miejscu, jak zwykle, opadła nas chmara dzieciaków, wyciągająca ręce po drobne. Zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić i nie robi to już na nas żadnego wrażenia. Nie było problemu ze złapaniem autobusu powrotnego. Wróciliśmy do Bahir Daru na obiad, jutro kierunek Gondor i Góry Semien.

sobota, 26 grudnia 2009

Bahir Dar - Klasztory na wyspach.

Przyzwyczajamy się powoli do wczesnego wstawania. Żeby gdziekolwiek
dojechać, trzeba być na dworcu przed godziną szóstą. Tutaj to jeszcze
noc. Z początku baliśmy się, że wśród wielu autobusów wyruszających z
Gondaru nie znajdziemy naszego do Bahir Daru. Na szczęście zaraz przy
wejściu jest pełno naganiaczy, którzy za darmo zaprowadzą cię na
miejsce, wytłumaczą konduktorowi dokąd jedziesz, na końcu opierniczą
miejscowych żeby się nie rozsiadali i zwolnili ci miejsce. Bahir Dar
leży nad Jeziorem Tana, z którego wypływa Biały Nil. Podróż
trwała 3 godziny i kosztowała nas 37BR. Jak zwykle, gdy wylądowaliśmy
na miejscu obskoczyło nas wielu naganiaczy oferując hotel, wycieczki
po mieście, po jeziorze i tego typu rozrywki. Olaliśmy wszystkie super
propozycje i postanowiliśmy znaleźć coś na własną rękę.
Zaryzykowaliśmy i wynajęliśmy pokój w domu publicznym. Właśnie tak,
wszędzie w Etiopii są hybrydy knajp, barów, dyskotek, burdeli i
oczywiście tanich miejsc noclegowych. Znaleźliśmy takie lokum zaraz
koło dworca, cena 30BR czyli 7,5 zyla za pokój oczywiście muza do rana
i pchły gratis, za inne przyjemności trzeba dopłacić, niestety nie
wiemy ile :).
Nora, bo tak to można jedynie nazwać, nie była nawet taka zła,
klepisko było dobrze ubite ściany dobrze obielone wapnem, na suficie
świeciła 25 W żarówa. Większość pomieszczenia zajmowało
podwójne łóżko, wyśmigane już przez dziesiątki, jak nie setki,
erotycznych wygibasów i został jeszcze do tego metr kwadratowy wolnej
przestrzeni na położenie plecaków. Dla nas bomba, było to na tyle
obskurne, że nie chciało się tam siedzieć.
Miasto przylega do jeziora i można je obejść w godzinkę, na każdym
kroku zaczepiają cię naganiacze oferujący przejażdżkę po jeziorze
połączoną ze zwiedzaniem monastyrów. Cena zaczyna się od 400BR za
wynajęcie całej łódki, nam się za bardzo nie spieszyło więc
chodziliśmy sobie bulwarem wokół jeziora, odpoczywaliśmy w parku
miejskim, w końcu, około 14tej, naganiacz wymiękł i zaoferował nam
podróż za 75BR od osoby. Wypłynęliśmy. Cała wyprawa składa się ze
zwiedzania trzech wysp, na których żyją mnisi pustelnicy opiekujący
się monastyrami, oraz skarbami wczesnochrześcijańskiej religii.
Naprawdę godnym polecenia był drugi kościół dostępny tylko dla
mężczyzn wstęp 50BR. Sam budynek był niedostępny dla zwiedzających,
gdyż wieki użytkowania oraz warunki atmosferyczne nadszarpnęły już
mocno jego konstrukcję. Najciekawsze rzeczy znajdowały się w pobliskim
pomieszczeniu przypominającym basztę. Oprócz przedmiotów
liturgicznych, krzyży, kropielnic, kadzideł sprzed setek lat były XIII
wieczne biblie, ręcznie pisane i malowane na wyprawionej skórze. Można
je było dotykać, kartkować do woli i oglądać z każdej strony. To jedyna
chyba możliwość, żeby w rękach trzymać dzieło sprzed siedmiuset lat.
Chcecie skorzystać, zapraszam do Etiopii, nie wiem ile lat to jeszcze
będzie możliwe bo ilość turystów wzrasta z roku na rok, a coś co
wytrzymało kilka wieków może rozpaść się w pył w przeciągu kilku lat.
Na zakończenie podpłynęliśmy do ujścia Nilu, niestety nie załapaliśmy
się na hipopotamy, których nie ma o tej porze roku ale przy brzegu
można było oglądać stado pelikanów. Tak czy inaczej wycieczka była
bardzo udana i warta polecenia.

środa, 23 grudnia 2009

Kierunek Etiopia

Zaopatrzeni w bilety, o szóstej rano, stawiliśmy się na dworcu autobusowym. Oczywiście nie obyło się bez sprawdzania naszych paszportów, wiz, rejestracji i innych pozwoleń ale zdążyliśmy do tego przywyknąć. Przyszedł czas żeby pożegnać się z kolegą Simonem, wiernym druhem naszej Sudańskiej tułaczki i ruszyliśmy w drogę. Piękny chiński autobus Yutong, dawał sobie dzielnie radę przez dobre 4 godziny, ale cóż, jako że to wymysł chińskiej myśli technicznej ,wziął i się w końcu zepsuł na środku pustyni. Kierowca zapytał po arabsku czy w autobusie jest mechanik i całe szczęście znalazło się kilku znawców tematyki i około 20 gapiów, zawsze służących dobrą radą. Wspólnymi siłami po dwóch godzinach udało się uruchomić silnik, ruszyliśmy dalej. W mieście Gadaref byliśmy po zmroku. Zastanawialiśmy się nad obozowaniem w okolicy ale od taksówkarza dowiedzieliśmy się że istnieje jeszcze szansa dostania się dzisiaj busem na granicę. Władowaliśmy się do przerobionej na pasażerską Toyoty Hiluxa i pojechaliśmy na dworzec Koda. Faktycznie, nie było problemu ze znalezieniem transportu do granicy. Za 10SDP i 2 godziny później byliśmy w Gallabat. Tam znaleźliśmy najtańszy nocleg w „hotelu namiot” za 1SDP. Formalności graniczne zostawiliśmy sobie na jutro.

wtorek, 22 grudnia 2009

Port Sudan i okolice

Dworzec autobusowy w Port Sudan jest daleko poza miastem, a my na nim znaleźliśmy się grubo po dziewiątej wieczorem. Nauczeni doświadczeniem z Kassali, że o tej porze znalezienie taniego miejsca w hotelu graniczy z cudem postanowiliśmy zanocować na dziko. Wyszliśmy poza budynek dworca, a policjantowi po cywilnemu wytłumaczyliśmy za pomocą rąk i ogólnie znanych gestów, że my tu tylko na chwilkę ,w krzaczki, na siusiu. On roześmiał się wesoło i puścił nas wolno. Znaleźliśmy kawałek wolnego piaszczystego miejsca osłoniętego od drogi i zabudowań krzakami. Po odgarnięciu pustych, plastikowych butelek i worków foliowych okazało się to całkiem fajną miejscówką. Poczuliśmy że jesteśmy przy morzu. Pojawiły się pierwsze od dwóch czy trzech tygodni chmury, wilgotność była znacznie większa niż na pustyni, wieczorem była rosa, a komary zaczęły gryźć niemiłosiernie. W takich warunkach dotrwaliśmy do rana. Z pierwszymi promieniami słońca ruszyliśmy w stronę miasta. Niestety nie mogliśmy otrzymać żadnej pewnej informacji gdzie to centrum się znajduje. Nie było wyboru, wzięliśmy tuk tuka za 4SDF i ruszyliśmy w nieznane. Mieliśmy szczęście, kierowca przejeżdżał akurat koło jednego z wymienionych w Lonely Planet hoteli. Była ósma rano, zbudziliśmy więc recepcjonistę, ten wygramolił się spod moskitiery żeby oznajmić nam że hotel jest pełny, a wolne miejsca będą dopiero po weekendzie. Zostawiliśmy więc bagaże i na zmianę penetrowaliśmy miasto w poszukiwaniu noclegu. Udało się dopiero grubo po dziesiątej. Zakwaterowaliśmy się w Olympia Park Hotel – 20SDF za pokój. Hotel lata świetności miał już za sobą, ale za tą cenę nie było co narzekać. Ruszyliśmy na miasto. Wiała delikatna bryza od morza, a słońce raz na jakiś czas przykrywały chmury. Port Sudan to miasto z kolonialną zabudową większość piętrowych lub dwu piętrowych budynków ma podcienie, które dają ochłodę nawet w najbardziej upalny dzień. Ściany starych budynków zbudowane są z cegieł wykutych z koralowca. Z głównego deptaku przy morzu można oglądać rozładunek i załadunek statków. Jako że to był piątek, wieczorem mieszkańcy wysypali się na niego tłumnie, aby posłuchać muzyki, napić się kawy lub czaju coś zjeść, pograć w bilard i piłkarzyki. Zrobiła się bardzo miła, sielska atmosfera.
Następnego dnia wrócił z Chartumu Simon. Nasza załoga była znów w komplecie. W poniedziałek postanowiliśmy że dosyć już tego miasta i czas na zmiany. Ruszyliśmy więc na plaże. Plaża znajduje się w Al- Kilo, koło rafinerii ropy. Busik zatrzymuje się przy bramie zakładu więc trzeba jeszcze podejść z pół godziny. Akurat rankiem przeszedł mały deszcz i gliniasta droga nie należała do najłatwiejszych. Plaża to kilka chat rybackich, trochę kamieni, i piachu, ale ogólnie dość przyjemnie. Morze jest tu bardzo płytki i trzeba wejść daleko żeby można było popływać.
Jedyną możliwością dojechania do naszego następnego punktu wycieczki, był powrót na dworzec autobusowy w Port Sudan i złapanie busa do Suakin. Z pomocą ochroniarza skrzyżowania, dość ciekawy zawód ale praca dość monotonna, złapaliśmy stopa do centrum. Tam wskoczyliśmy do autobusu we właściwym kierunku i po godzinie i ubożsi o 5SDP. Dotarliśmy do celu. Suakin to mała rybacka wioska nad zatoką. Odpływają stąd promy do Arabii Saudyjskiej. Znaleźliśmy zakwaterowanie w dość obskurnym hotelu,10SDG od głowy i na zakończenie tak miłego dnia poszliśmy na wspaniałą kolacje
Stara część zabudowań jest zrobiona z koralowca, z tym że, w przeciwieństwie do budynków w Port Sudan, leży cała w gruzach. Czułem się trochę jak na planie filmu wojennego lub o odbudowie Warszawy. Najlepiej tę część zwiedzać z samego ranka, kiedy cieć sprzedający bilety jeszcze śpi, a promienie słońca przebija się przez ruiny. Niestety nie da się dojść do otwartej plaży, gdyż jak zwykle w Sudanie jest to teren wojskowy. Nie było sensu dłużej błąkać się po okolicy, wróciliśmy więc z powrotem do miasta. Kupiliśmy na rano bilety do Gadarafu, zjedliśmy pożegnalną kolacje, a jutro kierunek Etiopia czyli święta w chrześcijańskim kraju i pierwsze piwo od 3 tygodni – miodzio :)

czwartek, 17 grudnia 2009

Kassala



Będąc w Chartumie musiałem zobaczyć miejsce połączenia Nilu Białego z Błękitnym. Wstałem więc wcześnie rano, gdy wszyscy jeszcze spali i ruszyłem w drogę. Od naszego kempingu to zaledwie 45 minut spacerkiem. Tym razem nie nabiłem się na żadne wzmocnione siły mundurowe, tylko na zwykłych policjantów uzbrojonych jedynie w CKM i działko przeciw lotnicze, znaczy spokój panuje w okolicy ;-)

Na moście moje wyobrażenie Nilu zderzyło się z rzeczywistością. Połączenie dwóch bratnich rzek nie było w żaden sposób spektakularne, prawdę powiedziawszy żadna rewelacja, a na dodatek nie można było robić zdjęć. Mimo to cieszyłem się z porannego spaceru. Na campingu spakowaliśmy się pożegnali z poznanymi wcześniej ludźmi, między innymi grupką Polaków, którzy Afrykę postanowili przejechać na rowerach i ruszyliśmy do centrum. Wymieniliśmy kasę u konika przy Baraka Tower i busem pojechaliśmy na główny dworzec autobusowy. Tam po wykupieniu peronówki, odmeldowaniu się w biurze imigracyjnym złapaliśmy autobus o 12tej do Kassali - 40SDP.Podróż, mimo iż długa, minęła szybko. Za oknem pustynia zmieniała się z piaszczystej, w kamienistą, a kamienista znowu w piaszczystą i tak cały czas, więc nie można było narzekać na monotonie krajobrazu. Na miejscu byliśmy koło 23ej. Kassala przywitała nas totalną ciszą, wszyscy spali, a na ulicach nie było prawie żywego ducha. Wzięliśmy więc taksę żeby dostać się do centrum i znaleźć jakiś hotel. Okazało się to nie takie proste, bo o tej porze wszystkie były już zajęte. Taksówkarz jednak cierpliwie jeździł z nami po mieście żeby zarobić swoje 10 zyla. Udało się dopiero za ósmym czy dziesiątym razem. Hotel Toteel za 60SDP, zaoferował nam pokój z grzejącą klimatyzacją,śmierdzącym kiblem i karaluchami gratis. Zdzierstwo ale byliśmy wykończeni więc skorzystaliśmy z jego usług.

Rankiem jednak wszystko wyglądało lepiej. Poszliśmy na poranną herbatę z mlekiem, a raczej mleko z herbatą i słodkie pączki. Spotkaliśmy naszych znajomych z Chartumu Koreankę Kim i Południowoafrykańczyka Lawrencea. Kassala to bardzo rozległe miasto z piętrową zabudową, ulic asfaltowych jest zaledwie kilka ale ogólne wrażenie jest bardzo miłe. Z każdego punktu widać olbrzymią górę Toteel. Wygląda ona tak, jak by ktoś poukładał olbrzymie rzeczne otoczaki na kupę. Pierwszy raz widziałem coś takiego w moim życiu - CZAD!!! Jako że Simon musiał wrócić do Chartumu, a nasi międzynarodowi znajomi jechali już w stronę Etiopii, z Bartkiem postanowiliśmy zdobyć tę górę i urządzić tam piknik pod wiszącą skałą. Do podnóża góry z centrum idzie się pół godzinki, mija się olbrzymi cmentarz i fawele. Jest to spokojna droga po płaskim. Samo wejście na szczyt nie jest już takie proste, bo nie ma żadnej ścieżki. Wchodzi się po głazach, niektóre z nich mają wielkości samochodu osobowego, a inne nawet ciężarówki. Na szczycie jednego ze wzniesień założyliśmy bazę. Ja zostałem z plecakami, Bartek poszedł dalej walczyć z górą, upałem, kamieniami i bezdomnymi psami. Wrócił po zachodzie słońca zmęczony, spragniony ale bardzo szczęśliwy. Na sam szczyt nie da się wejść bez sprzętu wspinaczkowego. Z naszej bazy, od zachodu, widać było całą Kassale, a od wschodu góry Erytrei. Dzień uczciliśmy chałwą i butelką wody, na mocniejsze trunki przyjdzie czas w Etiopii, poczekamy, poczekamy :)

Dzień przywitał nas szczekaniem, dzikim wrzaskiem i kwikiem. Okazało się, że to podeszły do nas pawiany, zaciekawione dziwnymi gośćmi. Nauczeni doświadczeniem Bartka z Gibraltaru, że to sprytne złodziejaszki, postanowiliśmy zwijać się jak najszybciej. Pawiany podchodziły coraz bliżej ale nie atakowały i nie próbowały nic ukraść, co więcej, bały się aparatu fotograficznego, pewnie myślały że to jakiś, wymierzony w nich rodzaj broni. Zeszliśmy z góry, w mieści zjedliśmy fuul i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Niestety był tylko jeden autobus do Port Sudan który odszedł 2 godziny temu. Cóż, zostało nam pójście na stopa. Na wylocie odmeldowaliśmy się u policjanta i zaczęliśmy łapać. Samochodów jednak było jak na lekarstwo. Po godzinie zatrzymał się Sudańczyk w wiekowej Toyocie Hilux i zaoferował podwiezienie za 50SDF. Była to równowartość biletu autobusowego więc przystaliśmy na to. Po dobraniu jeszcze kilku pasażerów,zatankowaniu i zmianie kierowcy ruszyliśmy na pustynie. Przez pierwsze 100 kilometrów asfalt pozwalał na dość szybką jazdę, potem zaczęły się dziury, czyli typowa polska droga. Na jednej z takich dziur, wysłużony resor samochodu nie dał rady i pękł. Stanęliśmy w środku pustyni, już oczami wyobraźni widziałem sępy wirujące nad naszymi szczątkami. Jednak za pomocą sznurka, drewnianego klocka i kamienia, udało się jakoś to wszystko poskładać do kupy na tyle, by dojechać do kolejnej policyjnej kontroli. Muszą się tam zatrzymywać autobusy i w tym widzieliśmy naszą szansę na wydostanie się z tej sytuacji. Mieliśmy szczęście, po 20min przyjechał jeden z nich. Wziął nas mimo że był pełen. Niestety nie było mowy o zwrocie pieniędzy za nasz wcześniejszy, pechowy kurs. Trudno nie zawsze się wygrywa.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Chartum – czas afrykański

Jesteśmy w Chartumie kilka dni i już przywykliśmy do spokoju i tempa które panuje w stolicy. Chcieliśmy pozałatwiać pozwolenia na podróż po kraju niestety trafiliśmy na piątek, czyli początek weekendu. Wszystkie urzędy są zamknięte do poniedziałku, ale nic to poczekamy. Przez dwa dni chodziliśmy sobie po mieście chłonąc atmosferę, rozmawiając z ludźmi i poznając smaki miejscowej kuchni. Oprócz falafela dostępnego niemal na każdym rogu, za bajeczną cenę jednego złotego, rozsmakowaliśmy się w potrawie o nazwie fuul. To bardzo proste danie z lekko rozgniecionej fasoli pomieszanej z sałatką ze świeżych warzywek, posypaną serem i polaną oliwą. Wszystko to się je bułką i rękami, a dokładnie prawą, lewa jak wiadomo służy do czynności higienicznych i z racji tego jest nieczysta. Całe danie, które w zupełności starcza na cały dzień, kosztuje w przeliczeniu 2 złote. Do tego wszędzie można kupić świeżo wyciskany sok z owoców istne niebo w gębie. Na dodatek, dosłownie wszystkie ocienione miejsca w centrum zajęte są przez Sudańskie kobiety sprzedające kawę i czaj w małych szklaneczkach. Czaj, czyli po prostu herbata ,ma wiele smaków, mamy do wyboru zwykłą, z mlekiem, z goździkiem, miętą i nie wiem z czym jeszcze. Jest ona bardzo słodka, podawana z czajniczka podgrzewanego na grillu i na prawdę dobra.
W piątek wieczorem pojechaliśmy zobaczyć taniec derwiszów. Zawsze chciałem to zobaczyć najpierw w Turcji ale zaporą była cena 50 € i jak się potem dowiedziałem była to zwykła „cepelia” dla turystów. W Kairze też się nie załapałem bo gdy przebiliśmy się przez tłumy na ulicy było już po występie. Tutaj powiedziałem że nie odpuszczę. Pojechaliśmy więc do północnej części miasta. Jak się okazało trochę za daleko, ale dzięki temu załapaliśmy się na prawdziwy targ z mnóstwem przedziwnych rzeczy. Dominował towar z Chin, badziewiaste ciuchy, buty, elektronika ale były tez towary miejscowe no i wszechobecny zapach kadzidła. Zapach ten można poczuć wszędzie, częściej nawet niż zapach palonej sziszy i na pewno, już teraz, do końca życia będzie mi się mile kojarzył z Sudanem, a nie z jakimiś kościelnymi obrządkami. Na jednym ze stoisk, wśród kupy klapków z nazwami drużyn, znalazł się jeden dość osobliwy, z herbem Odry Wodzisław !!!
Złapaliśmy kolejny autobus i po 10minutach byliśmy na miejscu. Cały pokaz tańca, a raczej modlitwa, odbywał się na placu przy meczecie w środku muzułmańskiego cmentarza, ta sceneria robiła wrażenie. Zaczęło się od tańca kilku osób przy śpiewie i dźwiękach dwóch bębnów. Z czasem pojawiło się coraz więcej tańczących, a koło w którym to się wszystko działo poszerzało się z minuty na minutę. Ludzie śpiewali, tańczyli, wielbiąc Allacha. Nie było w tym żadnej pokazówki, a raczej pewnego rodzaju religijne uniesienie. Tak, warto to było przeżyć. Wszystko zakończyła modlitwa o zachodzie słońca.Niedziela w świecie arabskim i żydowskim również to początek tygodnia. Ludzie ruszyli do pracy, a my ruszyliśmy załatwiać niezbędne pozwolenia. Pierwszym było zezwolenie na robienie zdjęć. Z tym poszło szybko. Ministerstwo Turystyki mieści się niedaleko kempingu na ulicy Abo Sin w parterowym baraku. Miła pani wręczyła nam wnioski do wypisania, dołączyliśmy do tego zdjęcie,ksero paszportu i wizy, potem poprzybijała wszędzie pieczątki i już pierwszy papier w kieszeni. Z zezwoleniem na podróżowanie były większe problemy. Przede wszystkim można je uzyskać w Ministerstwie Pomocy Humanitarnej, a nie jak jest napisane w przewodniku Lonely Planet, pierwszy minus dla niego, w Ministerstwie Spraw Humanitarnych. To zupełnie inne ministerstwa. Ale można to zrozumieć, Sudan to chyba najbardziej zbiurokratyzowane państwo w którym byłem, przy 30tym ministerstwie pogubiłem się w liczeniu. Tak czy inaczej „nasze” ministerstwo mieści się przy ulicy Mak Nimr, jakieś 500m za torami w 3 piętrowym, zielonym budynku, naprzeciwko hotelu Sultan. Tam złożyliśmy trzy kserokopie paszportu,wizy i rejestracji, jedno zdjęcie, wypisany wniosek z dokładną trasą i pozwolenie na fotografowanie. W jednym z pokoi nam to ostemplowano w drugim opisano a w trzecim zabrano i kazano się zjawić jutro o 10tej. Na szczęście wszystkie pozwolenia są darmowe, a jedynym minimalnym kosztem jest koszt ksero.
Rankiem następnego dnia, przed wizytą w biurze poszliśmy zobaczyć miejsce w którym łączą się Nil Błękitny z Białym, niestety mieliśmy pecha, akurat tego dnia, okolice mostów były obstawione przez policje i niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Wskoczyliśmy więc do busika i pojechaliśmy pod ministerstwo. Papiery otrzymaliśmy bez problemu, choć główny szef był niezbyt zadowolony z naszej trasy i trochę powątpiewał w jej celowość. Pomruczał, pomachał z powątpiewaniem głową, ale w końcu życzył nam szerokiej drogi i powodzenie. Teraz zaopatrzeni we wszystkie możliwe dokumenty możemy ruszać dalej. Jutro kierunek Kassala.

piątek, 11 grudnia 2009

Cztery godziny w stolicy i już na dołek.

Wysiedliśmy z autobusu przy jakiejś głównej ulicy. Chcieliśmy iść w stronę centrum gdzie znajduje się dużo tanich hoteli, ale podobno to zbyt daleko na piechotę, Wzięliśmy taksówkę. Jak się okazało niepotrzebnie, bo to co dla Sudańczyków jest daleko nam zajęło by to kwadrans. Miasto było puste, wymarłe, czułem się jak w filmie o zombi.Niestety wszystkie tanie hotele były pełne, chodziliśmy pytaliśmy i nic. Zrobiła się już pierwsza w nocy postanowiliśmy pójść na camping. Ale to nie było takie łatwe. Zostaliśmy zatrzymani przez policje za szwendanie się po nocy. Dwóch gliniarzy, w niebieskich uniformach, wyglądających jak obozowe ciury, jeden w płaszczu zimowym po kostki, drugi z beretem naciągniętym na uszy odprowadziło nas na posterunek policji. Mieli ze sobą wysłużonego kałacha który raczej im ciążył niż pomagał, więc nie było co dyskutować. Na miejscu staraliśmy się wytłumaczyć że idziemy na kemping i to we wszystkich możliwych znanych nam językach, niestety nic to nie pomogło. Kapitan stwierdził że nie ma co się szlajać po nocy i kazał nas odeskortować do hotelu. Na nic się zdały tłumaczenia że w hotelach nie ma wolnych miejsc, więc nasza trójka z obstawą uzbrojonych gliniarzy poczłapał na poszukiwania wolnych pokoi. Szwendaliśmy się ponad godzinę ale oczywiście nic nie znaleźliśmy. Na początku wydawało się to zabawne niczym ze Szwejka Haszka ale z każdą chwilą stawało się bardziej denerwujące. Gdy wreszcie w kolejnym hotelu ktoś znał angielski i wytłumaczył policjantom o co nam chodzi, ci postanowili że pojedziemy tam taksówką mimo że to było tylko 10 minut drogi. Znalezienie taksówki o czwartej rano okazało się trudniejsze niż noclegu Nie było rady, wróciliśmy na posterunek i dogadaliśmy się że przekimamy tu do rana Trochę dziwna miejscówka jak na pierwszą noc ale cóż, nie skuli nas, nie spałowali, więc nie ma co narzekać. Przypuszczam że cała ta akcja nie miała uprzykrzyć nam życia, ale raczej wynikała z ich bezinteresownej chęci niesienia pomocy. No cóż wyszło jak wyszło.

Jako że posterunek mieścił się w starych kontenerach, nie posiadał cel. Osadzeni spali po prostu pokotem pod płotem posterunku pilnowani przez kilku gliniarzy. Rano po pierwszych modlitwach wysłano ich do prac porządkowych, i polewania wodą klepiska przed komisariatem. My rozpoczęliśmy negocjacje mające doprowadzić do wypuszczenia naszej trójki. Udało się dopiero koło siódmej gdy kapitan się wreszcie obudził. Byliśmy wolni. Normalnie to z radości poszlibyśmy na piwo lub nawet szampana, niestety tu jest prohibicja, poszliśmy więc na czaj z mlekiem i słodkie pączki. O ósmej znaleźliśmy się na pustym Campingu starając się odespać noc. Po południu poszliśmy pozwiedzać miasto targ i zjeść coś dobrego. Czuliśmy jednak trudy wczorajszego dnia więc o dwudziestej spaliśmy jak dzieci. Ta dziwna nocna historia nie zmieniła naszego zdania o Sudańczykach, to naprawdę mili i bezinteresowni ludzie, otwarci na nowe znajomości, chętni do pomocy i lubiący pogadać nawet jeżeli mówią słabo po angielsku. Gdy opowiadaliśmy im co nas spotkało, byli przygnębieni że nasze pierwsze wrażenie było nieprzyjemne i tłumaczyli się z postępowania policji. Egipcjanie to przy nich wredne kutwy chcące cię wycyckać na każdym kroku. RADA: OLEJCIE EGIPT, PIRAMIDY ZOBACZCIE SOBIE NA DISCOVERY I PRZYJEŻDŻAJCIE DO SUDANU NAPRAWDĘ WARTO !!!

środa, 9 grudnia 2009

W drodze do Chartumu

Wadi Halfa to malutka dziura z kilkunastoma jednokondygnacyjnymi budynkami, dworcem autobusowym, pocztą, bankiem, posterunkiem policji hotelem i kilkoma sklepami i knajpami. Nie skorzystaliśmy z usług hotelu i spaliśmy na szczycie górki u wylotu z miasta. Noc była gwiaździsta, a poranek nad pustynią po prostu rewelacja. Nasze międzynarodowe towarzystwo postanowiło pojechać do Chartumu o 6 rano, My chcieliśmy załatwić sprawy rejestracji na miejscu. Udaliśmy się więc na policje, mieści się tam biuro emigracyjne. Cały proces rejestracji nie jest jakoś specjalnie skomplikowany ale wymaga latania po kilku okienkach, uzyskania odpowiednich pieczątek, zaświadczeń, opinii kapitana posterunku i uiszczenia 103 Sudańskich funtów. Na zakończenie zostaje wklejony znaczek do paszportu, wbita pieczątka i można podróżować przez miesiąc po Sudanie. Oczywiście jeżeli wykupi się kolejne pozwolenia w stolicy, ale o tym to później. Niestety nie załapaliśmy się na przejazd tanim pociągiem który odchodził w poniedziałek i musieliśmy pojechać autobusem. Przejazdy w Sudanie są znacznie droższe niż w Egipcie. Za bilet do Chartumu zapłaciliśmy 75SDP czyli około 30$.(1$ to 2,65SDP). O 13tej ruszyliśmy w drogę. Do naszej dwójki dołączył Niemiec Simon, chłopak z Hamburga, fan FC ST. PAULI, władający całkiem nieźle arabskim. Do samej stolicy był asfalt, co wcale nie jest tu zbyt częste, więc droga zamiast 14 godzin według przewodnika, trwała tylko 9.

wtorek, 8 grudnia 2009

Promem przez Jezioro Nasera

Z naszą międzynarodową załogą, Francuzem, Koreanką i zhipisiałym Południowoafrykańczykiem, umówiliśmy się pod Hotelem przy dworcu kolejowym. Wzięliśmy razem Taksówkę i pojechaliśmy do portu. Inną opcją było dojechanie na miejsce pociągiem o ósmej rano za 25piastrów, ale umówiliśmy się już wcześniej, a poza tym chcieliśmy być pierwsi w kolejce na prom. Okazało się to w końcu bez znaczenia bo turystów i tak wpuszczają poza kolejnością. Bramy portu otwarli o 10 godzinie. Ruszyliśmy przez biurokratyczno prawny tor przeszkód składający się z 12 punktów odprawy celno paszportowej. Nie było to takie uciążliwe i wszystko szło nawet sprawnie. Warto zostawić sobie trochę drobnych na dodatkowe opłaty, 2 EGP za znaczek skarbowy i jakieś przekąski i wodę na pokładzie. O 10.30 byliśmy już zaokrętowani, zajęliśmy miejsce na pokładzie i zaczęło się czekanie na załadunek ludzi i towarów. Cóż oni tam nie przewozili, lodówki, pralki, telewizory, jakieś łóżka, krzesła, wory jutowe wypchane po brzegi, torby, skrzynki, plecaki. Do przymocowanej obok barki ładowano setki paczek z przecierem pomidorowym, warzywami,mąką, pewnie na spaghetti, do tego wapno, cement i Allach wie co jeszcze. O 16 zaczął się załadunek kilkunastu motorów, a potem 4 samochodów terenowych. Na pokładzie zrobiło się tłoczno, że nawet szpilki nie wbijesz i po 10 godzinach wypłynęliśmy w rejs. W cenie biletu był wliczony jeden posiłek. Warto to wykorzystać zaraz na początku bo wtedy podają syty obiad z pieczonym kurczakiem wielką ilością ziemniaków i sałatek i podpłomykiem. My zdecydowaliśmy się na jedzenie koło 20tej i to był błąd. Załapaliśmy się niestety już na zestaw kolacyjno-śniadaniowy składający się z sałatki z pomidorów jednego jajka, dwóch malutkich serków topionych, małego dżemiku i bobu, obficie zalanego olejem. To niestety tylko połechtało nasze kubki smakowe. Na szczęście w Asuanie kupiliśmy kilka podpłomyków i trochę warzywek tak że głodem nie przymieraliśmy. Gdy wreszcie ruszyliśmy, cichy warkot silnika utulił nas błyskawicznie do snu. Spałem jak niemowlak, rano obudziły nas promienie słońca, zaczynało się robić upalnie. Życie na promie toczyło się według schematu: modlitwa, jedzenie, modlitwa, jedzenie i tak w kółko. My z wiadomych przyczyn uczestniczyliśmy tylko w jednej z tych czynności. Tutaj od razu widać kto jest wierzący bardziej, a kto mniej. Ci bardziej ortodoksyjni, od walenia pokłonów Allachowi mają na czołach odciski. Będąc jeszcze w Egipcie trafiliśmy na jakieś wybory. Kandydaci, pewnie żeby pokazać jak kochają Boga,na plakatach mieli podkoloryzowane odciski na czołach w „foto szopie” . Wyglądało to bardzo wieśniacko i nie wymaga dalszego komentarza.
Kilka godzin przed dopłynięciem do Wadi Halfy musieliśmy oddać nasze paszporty oraz wypełnione deklaracje wjazdowe i sanitarne. Paszporty zostały ostemplowane i wydane gdy dobiliśmy do brzegu, nie obyło się oczywiście bez wypisania kolejnych paperów. I tak po 31 godzinach na promie suchą nogą stanęliśmy na stałym lądzie. Jeszcze tylko odprawa celna i „Welcome to Sudan” Nie opłacało się brać autobusu do miasteczka, którego światła było widać z oddali. Dotarliśmy tam w 20minut, choć nie było to proste gdyż nie ma tam asfaltu i trzeba kierować się koleinami wyżłobionymi przez ciężarówki i wysłużone, wiekowe Land Rowery.

niedziela, 6 grudnia 2009

Asuan


Autobus z Mars Alam mieliśmy, według różnych źródeł, od północy do drugiej w nocy. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami na dworcu stawiliśmy się o 23.00. Autobus był wpół do pierwszej. Podróż trwała 5 godzin z kilkoma przerwami, bo co autobus zatrzymywał na kolejnej kontroli wojskowej to zatrzymywał się na dobre. Na początku kierowca sam radził sobie z problemem, po prostu zalewał silnik olejem czy dieslem i ruszaliśmy dalej. Niestety im bliżej Asuanu konieczna była mobilizacja wszystkich pasażerów, a więc wszyscy wychodzili, pchali pojazd, on zaskakiwał i jechaliśmy dalej.

W mieście znaleźliśmy najtańszy z możliwych hoteli Al Amin za 30EGP żaden luksus, sami Egipcjanie ale nic nas nie pogryzło ani zeżarło, a raz na jakiś czas pojawiało się WIFI dzięki czemu mogliśmy nadrobić braki blogowe. Pierwszy dzień upłynął na odsypianiu drogi oraz na zwiedzaniu miasta. Co mnie mile zdziwiło, Asuańczycy są milion razy lepsi od mieszkańców Luxoru. Mniej nachalni, milsi, nie kantują tak na cenach i ogólnie bardziej wyluzowani. W mieście jest tylko jeden sklep z alkoholami ale gdzie jest prohibicja jest i czarny rynek. My wieczorne piwko kupowaliśmy w kafejce internetowej. Cena 10EGP ale i tak taniej o 2EGP niż w wspomnianym sklepie.

Rankiem postanowiliśmy na rowerach pojechać pod wielką tamę. Wynajęliśmy 2 kółka od dziada przy dworcu i dojechaliśmy do pierwszej tamy. Niestety tam nas zatrzymali żołnierze, bo nie ma przejazdu przez tamę na rowerach. I może dobrze że dalej nie jechaliśmy bo Bartkowi odpadły jedyne hamulce, a mnie złamał się pedał. Wróciliśmy, oddaliśmy ten badziewiasty sprzęt i poszliśmy zwiedzać Muzeum Nubijskie 50EGP. W muzeum są zgromadzone skarby które udało się odratować przed zalaniem gdy powstało jezioro Nasera.

Od czasu gdy przyjechaliśmy do Asuanu staramy się dowiedzieć o której odpływa prom do Wadi Halfa. Najmniej pomocny okazał się pan z informacji turystycznej, nie wiedział dokładnie nic. Na jakiś trop wpadliśmy pytając w zwykłym biurze podróży, podobno jest przedstawicielstwo armatora zaraz przy Policji Turystycznej, które sprzedaje bilety. Postanowiliśmy to rano sprawdzić. Faktycznie udało się kupić tam bilety, co prawda cena za najtańszy wynosiła 311EGP ale nie mieliśmy wyboru, to jedyna możliwość dostania się do Sudanu. Przy kasie spotkaliśmy międzynarodowe towarzystwo, Francuza, Koreankę i Południowoafrykańczyka. Umówiliśmy się na następny dzień że pojedziemy razem. Prom ma odpływać podobno o 16tej ale mamy być na miejscu koło 8.30.

Po załatwieniu formalności popłynęliśmy na zachodni brzeg po szlajać się trochę po pustyni. Zwiedziliśmy grobowce Asuańskich dostojników, klasztor Św. Symeona oraz ruiny jakiejś osady. Wszystko to było wśród piachu, wydm i kamieni, a w oddali wił się Nil. Dla mnie super!!!

Na zakończenie dnia poszliśmy tam, gdzie nie zapędzają się białasy, czyli na egipskie fawele, zobaczyć jak żyją prawdziwi mieszkańcy Asuanu. A żyją biednie, nawet bardzo biednie, wśród brudu, syfu i kurzu. Od razu opanowała nas chmara dzieciaków sępiąca kasę lub fajki. Z początkowych 5 maluchów już po chwili zrobiło się dziesięcioro, a po kolejnych kilku minutach zrobiło się jak w przedszkolu. Dostarczyliśmy im niezłej rozrywki, ale mnie to zaczęło męczyć, jak szybko weszliśmy w dzielnice biedoty, tak jeszcze szybciej z niej wyszliśmy. .Kulminacją dnia było wypicie piwka nad Nilem. Niestety to ostatnie piwo na długi, długi czas. W Sudanie niestety jest całkowita prohibicja, żegnaj więc przyjemności na 2,3 tygodnie. Mam tylko nadzieje że z dostępem do netu nie będzie problemów.

wtorek, 1 grudnia 2009

Morze Czerwone – od Safagi do Marsa Alam

Chcieliśmy się jak najszybciej dostać na wybrzeże. Niestety na skutek działań terrorystów islamskich, tych od „religii miłości”, droga do Al-Kusajr jest zamknięta dla turystów i trzeba nadłożyć ponad 150 km jadąc przez miasteczko Safaga. Mimo że z Luksoru wyjechaliśmy o 9.30 dotarliśmy tam dopiero po 14tej (bilet 25EGP) nie za bardzo było gdzie się zamelinować na plaży, więc postanowiliśmy pojechać dalej. W Al-Kusajr znaleźliśmy spokojne miejsce do spania między pustynnymi wydmami. Spędziliśmy cały dzień nad morzem, niestety jako że to już grudzień, temperatura nas nie rozpieszczała, a do tego wiał zimny przenikliwy wiatr. Następnego ranka dotarliśmy do Marsa Alam i tam szczęście się do nas uśmiechnęło, piękna pogoda, gorące słońce, ciepłe morze i rafa koralowa z kolorowymi rybami. Znalezienie czystej plaży zabrało co prawda trochę czasu ale się udało. W miasteczku udało się dostać maskę i rurkę no i mieliśmy 2 dni super zabawy. Wieczorem szliśmy do centrum na kolacje, czyli tradycyjne danie kuszari. Są to pomieszane 2,3 rodzaje makaronu, ryż, soczewica, ciecierzyca wszystko zalane sosem pomidorowym, chili i winegret. Polecam naprawdę super i sycące.