poniedziałek, 14 grudnia 2009

Chartum – czas afrykański

Jesteśmy w Chartumie kilka dni i już przywykliśmy do spokoju i tempa które panuje w stolicy. Chcieliśmy pozałatwiać pozwolenia na podróż po kraju niestety trafiliśmy na piątek, czyli początek weekendu. Wszystkie urzędy są zamknięte do poniedziałku, ale nic to poczekamy. Przez dwa dni chodziliśmy sobie po mieście chłonąc atmosferę, rozmawiając z ludźmi i poznając smaki miejscowej kuchni. Oprócz falafela dostępnego niemal na każdym rogu, za bajeczną cenę jednego złotego, rozsmakowaliśmy się w potrawie o nazwie fuul. To bardzo proste danie z lekko rozgniecionej fasoli pomieszanej z sałatką ze świeżych warzywek, posypaną serem i polaną oliwą. Wszystko to się je bułką i rękami, a dokładnie prawą, lewa jak wiadomo służy do czynności higienicznych i z racji tego jest nieczysta. Całe danie, które w zupełności starcza na cały dzień, kosztuje w przeliczeniu 2 złote. Do tego wszędzie można kupić świeżo wyciskany sok z owoców istne niebo w gębie. Na dodatek, dosłownie wszystkie ocienione miejsca w centrum zajęte są przez Sudańskie kobiety sprzedające kawę i czaj w małych szklaneczkach. Czaj, czyli po prostu herbata ,ma wiele smaków, mamy do wyboru zwykłą, z mlekiem, z goździkiem, miętą i nie wiem z czym jeszcze. Jest ona bardzo słodka, podawana z czajniczka podgrzewanego na grillu i na prawdę dobra.
W piątek wieczorem pojechaliśmy zobaczyć taniec derwiszów. Zawsze chciałem to zobaczyć najpierw w Turcji ale zaporą była cena 50 € i jak się potem dowiedziałem była to zwykła „cepelia” dla turystów. W Kairze też się nie załapałem bo gdy przebiliśmy się przez tłumy na ulicy było już po występie. Tutaj powiedziałem że nie odpuszczę. Pojechaliśmy więc do północnej części miasta. Jak się okazało trochę za daleko, ale dzięki temu załapaliśmy się na prawdziwy targ z mnóstwem przedziwnych rzeczy. Dominował towar z Chin, badziewiaste ciuchy, buty, elektronika ale były tez towary miejscowe no i wszechobecny zapach kadzidła. Zapach ten można poczuć wszędzie, częściej nawet niż zapach palonej sziszy i na pewno, już teraz, do końca życia będzie mi się mile kojarzył z Sudanem, a nie z jakimiś kościelnymi obrządkami. Na jednym ze stoisk, wśród kupy klapków z nazwami drużyn, znalazł się jeden dość osobliwy, z herbem Odry Wodzisław !!!
Złapaliśmy kolejny autobus i po 10minutach byliśmy na miejscu. Cały pokaz tańca, a raczej modlitwa, odbywał się na placu przy meczecie w środku muzułmańskiego cmentarza, ta sceneria robiła wrażenie. Zaczęło się od tańca kilku osób przy śpiewie i dźwiękach dwóch bębnów. Z czasem pojawiło się coraz więcej tańczących, a koło w którym to się wszystko działo poszerzało się z minuty na minutę. Ludzie śpiewali, tańczyli, wielbiąc Allacha. Nie było w tym żadnej pokazówki, a raczej pewnego rodzaju religijne uniesienie. Tak, warto to było przeżyć. Wszystko zakończyła modlitwa o zachodzie słońca.Niedziela w świecie arabskim i żydowskim również to początek tygodnia. Ludzie ruszyli do pracy, a my ruszyliśmy załatwiać niezbędne pozwolenia. Pierwszym było zezwolenie na robienie zdjęć. Z tym poszło szybko. Ministerstwo Turystyki mieści się niedaleko kempingu na ulicy Abo Sin w parterowym baraku. Miła pani wręczyła nam wnioski do wypisania, dołączyliśmy do tego zdjęcie,ksero paszportu i wizy, potem poprzybijała wszędzie pieczątki i już pierwszy papier w kieszeni. Z zezwoleniem na podróżowanie były większe problemy. Przede wszystkim można je uzyskać w Ministerstwie Pomocy Humanitarnej, a nie jak jest napisane w przewodniku Lonely Planet, pierwszy minus dla niego, w Ministerstwie Spraw Humanitarnych. To zupełnie inne ministerstwa. Ale można to zrozumieć, Sudan to chyba najbardziej zbiurokratyzowane państwo w którym byłem, przy 30tym ministerstwie pogubiłem się w liczeniu. Tak czy inaczej „nasze” ministerstwo mieści się przy ulicy Mak Nimr, jakieś 500m za torami w 3 piętrowym, zielonym budynku, naprzeciwko hotelu Sultan. Tam złożyliśmy trzy kserokopie paszportu,wizy i rejestracji, jedno zdjęcie, wypisany wniosek z dokładną trasą i pozwolenie na fotografowanie. W jednym z pokoi nam to ostemplowano w drugim opisano a w trzecim zabrano i kazano się zjawić jutro o 10tej. Na szczęście wszystkie pozwolenia są darmowe, a jedynym minimalnym kosztem jest koszt ksero.
Rankiem następnego dnia, przed wizytą w biurze poszliśmy zobaczyć miejsce w którym łączą się Nil Błękitny z Białym, niestety mieliśmy pecha, akurat tego dnia, okolice mostów były obstawione przez policje i niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Wskoczyliśmy więc do busika i pojechaliśmy pod ministerstwo. Papiery otrzymaliśmy bez problemu, choć główny szef był niezbyt zadowolony z naszej trasy i trochę powątpiewał w jej celowość. Pomruczał, pomachał z powątpiewaniem głową, ale w końcu życzył nam szerokiej drogi i powodzenie. Teraz zaopatrzeni we wszystkie możliwe dokumenty możemy ruszać dalej. Jutro kierunek Kassala.

1 komentarz:

Ojciec Małego pisze...

Ojciec śledzi twoje globtroterskie podboje ;-)