wtorek, 8 grudnia 2009

Promem przez Jezioro Nasera

Z naszą międzynarodową załogą, Francuzem, Koreanką i zhipisiałym Południowoafrykańczykiem, umówiliśmy się pod Hotelem przy dworcu kolejowym. Wzięliśmy razem Taksówkę i pojechaliśmy do portu. Inną opcją było dojechanie na miejsce pociągiem o ósmej rano za 25piastrów, ale umówiliśmy się już wcześniej, a poza tym chcieliśmy być pierwsi w kolejce na prom. Okazało się to w końcu bez znaczenia bo turystów i tak wpuszczają poza kolejnością. Bramy portu otwarli o 10 godzinie. Ruszyliśmy przez biurokratyczno prawny tor przeszkód składający się z 12 punktów odprawy celno paszportowej. Nie było to takie uciążliwe i wszystko szło nawet sprawnie. Warto zostawić sobie trochę drobnych na dodatkowe opłaty, 2 EGP za znaczek skarbowy i jakieś przekąski i wodę na pokładzie. O 10.30 byliśmy już zaokrętowani, zajęliśmy miejsce na pokładzie i zaczęło się czekanie na załadunek ludzi i towarów. Cóż oni tam nie przewozili, lodówki, pralki, telewizory, jakieś łóżka, krzesła, wory jutowe wypchane po brzegi, torby, skrzynki, plecaki. Do przymocowanej obok barki ładowano setki paczek z przecierem pomidorowym, warzywami,mąką, pewnie na spaghetti, do tego wapno, cement i Allach wie co jeszcze. O 16 zaczął się załadunek kilkunastu motorów, a potem 4 samochodów terenowych. Na pokładzie zrobiło się tłoczno, że nawet szpilki nie wbijesz i po 10 godzinach wypłynęliśmy w rejs. W cenie biletu był wliczony jeden posiłek. Warto to wykorzystać zaraz na początku bo wtedy podają syty obiad z pieczonym kurczakiem wielką ilością ziemniaków i sałatek i podpłomykiem. My zdecydowaliśmy się na jedzenie koło 20tej i to był błąd. Załapaliśmy się niestety już na zestaw kolacyjno-śniadaniowy składający się z sałatki z pomidorów jednego jajka, dwóch malutkich serków topionych, małego dżemiku i bobu, obficie zalanego olejem. To niestety tylko połechtało nasze kubki smakowe. Na szczęście w Asuanie kupiliśmy kilka podpłomyków i trochę warzywek tak że głodem nie przymieraliśmy. Gdy wreszcie ruszyliśmy, cichy warkot silnika utulił nas błyskawicznie do snu. Spałem jak niemowlak, rano obudziły nas promienie słońca, zaczynało się robić upalnie. Życie na promie toczyło się według schematu: modlitwa, jedzenie, modlitwa, jedzenie i tak w kółko. My z wiadomych przyczyn uczestniczyliśmy tylko w jednej z tych czynności. Tutaj od razu widać kto jest wierzący bardziej, a kto mniej. Ci bardziej ortodoksyjni, od walenia pokłonów Allachowi mają na czołach odciski. Będąc jeszcze w Egipcie trafiliśmy na jakieś wybory. Kandydaci, pewnie żeby pokazać jak kochają Boga,na plakatach mieli podkoloryzowane odciski na czołach w „foto szopie” . Wyglądało to bardzo wieśniacko i nie wymaga dalszego komentarza.
Kilka godzin przed dopłynięciem do Wadi Halfy musieliśmy oddać nasze paszporty oraz wypełnione deklaracje wjazdowe i sanitarne. Paszporty zostały ostemplowane i wydane gdy dobiliśmy do brzegu, nie obyło się oczywiście bez wypisania kolejnych paperów. I tak po 31 godzinach na promie suchą nogą stanęliśmy na stałym lądzie. Jeszcze tylko odprawa celna i „Welcome to Sudan” Nie opłacało się brać autobusu do miasteczka, którego światła było widać z oddali. Dotarliśmy tam w 20minut, choć nie było to proste gdyż nie ma tam asfaltu i trzeba kierować się koleinami wyżłobionymi przez ciężarówki i wysłużone, wiekowe Land Rowery.

Brak komentarzy: