czwartek, 17 grudnia 2009

Kassala



Będąc w Chartumie musiałem zobaczyć miejsce połączenia Nilu Białego z Błękitnym. Wstałem więc wcześnie rano, gdy wszyscy jeszcze spali i ruszyłem w drogę. Od naszego kempingu to zaledwie 45 minut spacerkiem. Tym razem nie nabiłem się na żadne wzmocnione siły mundurowe, tylko na zwykłych policjantów uzbrojonych jedynie w CKM i działko przeciw lotnicze, znaczy spokój panuje w okolicy ;-)

Na moście moje wyobrażenie Nilu zderzyło się z rzeczywistością. Połączenie dwóch bratnich rzek nie było w żaden sposób spektakularne, prawdę powiedziawszy żadna rewelacja, a na dodatek nie można było robić zdjęć. Mimo to cieszyłem się z porannego spaceru. Na campingu spakowaliśmy się pożegnali z poznanymi wcześniej ludźmi, między innymi grupką Polaków, którzy Afrykę postanowili przejechać na rowerach i ruszyliśmy do centrum. Wymieniliśmy kasę u konika przy Baraka Tower i busem pojechaliśmy na główny dworzec autobusowy. Tam po wykupieniu peronówki, odmeldowaniu się w biurze imigracyjnym złapaliśmy autobus o 12tej do Kassali - 40SDP.Podróż, mimo iż długa, minęła szybko. Za oknem pustynia zmieniała się z piaszczystej, w kamienistą, a kamienista znowu w piaszczystą i tak cały czas, więc nie można było narzekać na monotonie krajobrazu. Na miejscu byliśmy koło 23ej. Kassala przywitała nas totalną ciszą, wszyscy spali, a na ulicach nie było prawie żywego ducha. Wzięliśmy więc taksę żeby dostać się do centrum i znaleźć jakiś hotel. Okazało się to nie takie proste, bo o tej porze wszystkie były już zajęte. Taksówkarz jednak cierpliwie jeździł z nami po mieście żeby zarobić swoje 10 zyla. Udało się dopiero za ósmym czy dziesiątym razem. Hotel Toteel za 60SDP, zaoferował nam pokój z grzejącą klimatyzacją,śmierdzącym kiblem i karaluchami gratis. Zdzierstwo ale byliśmy wykończeni więc skorzystaliśmy z jego usług.

Rankiem jednak wszystko wyglądało lepiej. Poszliśmy na poranną herbatę z mlekiem, a raczej mleko z herbatą i słodkie pączki. Spotkaliśmy naszych znajomych z Chartumu Koreankę Kim i Południowoafrykańczyka Lawrencea. Kassala to bardzo rozległe miasto z piętrową zabudową, ulic asfaltowych jest zaledwie kilka ale ogólne wrażenie jest bardzo miłe. Z każdego punktu widać olbrzymią górę Toteel. Wygląda ona tak, jak by ktoś poukładał olbrzymie rzeczne otoczaki na kupę. Pierwszy raz widziałem coś takiego w moim życiu - CZAD!!! Jako że Simon musiał wrócić do Chartumu, a nasi międzynarodowi znajomi jechali już w stronę Etiopii, z Bartkiem postanowiliśmy zdobyć tę górę i urządzić tam piknik pod wiszącą skałą. Do podnóża góry z centrum idzie się pół godzinki, mija się olbrzymi cmentarz i fawele. Jest to spokojna droga po płaskim. Samo wejście na szczyt nie jest już takie proste, bo nie ma żadnej ścieżki. Wchodzi się po głazach, niektóre z nich mają wielkości samochodu osobowego, a inne nawet ciężarówki. Na szczycie jednego ze wzniesień założyliśmy bazę. Ja zostałem z plecakami, Bartek poszedł dalej walczyć z górą, upałem, kamieniami i bezdomnymi psami. Wrócił po zachodzie słońca zmęczony, spragniony ale bardzo szczęśliwy. Na sam szczyt nie da się wejść bez sprzętu wspinaczkowego. Z naszej bazy, od zachodu, widać było całą Kassale, a od wschodu góry Erytrei. Dzień uczciliśmy chałwą i butelką wody, na mocniejsze trunki przyjdzie czas w Etiopii, poczekamy, poczekamy :)

Dzień przywitał nas szczekaniem, dzikim wrzaskiem i kwikiem. Okazało się, że to podeszły do nas pawiany, zaciekawione dziwnymi gośćmi. Nauczeni doświadczeniem Bartka z Gibraltaru, że to sprytne złodziejaszki, postanowiliśmy zwijać się jak najszybciej. Pawiany podchodziły coraz bliżej ale nie atakowały i nie próbowały nic ukraść, co więcej, bały się aparatu fotograficznego, pewnie myślały że to jakiś, wymierzony w nich rodzaj broni. Zeszliśmy z góry, w mieści zjedliśmy fuul i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Niestety był tylko jeden autobus do Port Sudan który odszedł 2 godziny temu. Cóż, zostało nam pójście na stopa. Na wylocie odmeldowaliśmy się u policjanta i zaczęliśmy łapać. Samochodów jednak było jak na lekarstwo. Po godzinie zatrzymał się Sudańczyk w wiekowej Toyocie Hilux i zaoferował podwiezienie za 50SDF. Była to równowartość biletu autobusowego więc przystaliśmy na to. Po dobraniu jeszcze kilku pasażerów,zatankowaniu i zmianie kierowcy ruszyliśmy na pustynie. Przez pierwsze 100 kilometrów asfalt pozwalał na dość szybką jazdę, potem zaczęły się dziury, czyli typowa polska droga. Na jednej z takich dziur, wysłużony resor samochodu nie dał rady i pękł. Stanęliśmy w środku pustyni, już oczami wyobraźni widziałem sępy wirujące nad naszymi szczątkami. Jednak za pomocą sznurka, drewnianego klocka i kamienia, udało się jakoś to wszystko poskładać do kupy na tyle, by dojechać do kolejnej policyjnej kontroli. Muszą się tam zatrzymywać autobusy i w tym widzieliśmy naszą szansę na wydostanie się z tej sytuacji. Mieliśmy szczęście, po 20min przyjechał jeden z nich. Wziął nas mimo że był pełen. Niestety nie było mowy o zwrocie pieniędzy za nasz wcześniejszy, pechowy kurs. Trudno nie zawsze się wygrywa.

Brak komentarzy: