Ostatnie chwile w Sudanie, ostatnie biurokratyczne głupoty, przekraczamy most którego nikt nie pilnuje i jesteśmy w Etiopii. Tu podbijamy wizy, składamy deklaracje celne i jesteśmy w wolnym kraju. Na granicy spotykamy naszych znajomych rowerzystów z Polski. Miasto, a raczej miasteczko jest typowe dla większości granicznych osad. Pełno cinkciarzy, kombinatorów, sklepów, barów i domów rozpusty. Poczułem się swojsko. Od razu pojawiło się mnóstwo osób, które za skromną prowizje, chciało nam pomóc. Na szczęście, my mieliśmy własnego przewodnika Maika. Był to Etiopczyk, który pracował w Sudanie, znał nieźle angielski i był bardzo pomocny przy negocjacji cen. Ruszyliśmy razem do Gondoru. Bus kosztował 60Birów (1€- 18,5Birrów, 1$-12.8Birrów, 1zł- około 4 Birrów). Przebijaliśmy się przez góry i po około 4 godzinach byliśmy na miejscu. Ta część Etiopii jest zupełnie inna niż Sudan. Teren jest górzysty, wszędzie można znaleźć drzewa, pola uprawne, łąki na których pasą się krowy i owce i mimo że to zima, wszędzie jest zielono. Pierwsze wrażenie jest naprawdę pozytywne. Sam Gondor przypomina polskie górskie uzdrowisko z lat 70tych. Trochę biedne, ale powoli rozwijające się. W mieście jest informacja turystyczna która sprzedaje mapki ale po godzinie chodzenia człowiek poznaje tu każdy zakamarek. Znaleźliśmy pokój w hotelu przy dworcu za 70BR i poszliśmy na kolacje i pierwsze piwko po 3 tygodniach. Po wspaniałym sudańskim fuulu, przyszedł czas na etiopską indżere z sosami. Jest to wielki placek o lekko kwaśnawym smaku do którego można zamówić rybę, gulasz lub gotowaną pastę warzywną. Wszystko się je palcami, a mama mi zawsze mówiła że mam jeść nożem i widelcem, he he he tu wyglądało by to dziwnie.
Drugiego dnia poszliśmy na zwiedzanie miasta. Nad centrum góruję zamek, nic specjalnego jak na Europę ale tutaj jest to ewenement. My wybraliśmy się do monastyru z XVIII wieku w którym są malowidła przedstawiające, Jezusa, Boga i całą gromadę Świętych, na czelę ze Świętym Jerzym który zatłukł smoka. Przy kościele jest też małe muzeum z przedmiotami liturgicznymi oraz z kilkuset letnimi księgami. Wejście kosztuje 25BR ale warto to zobaczyć. Wieczorem jak zwykle kolacja z indżery i piwko lane za magiczną cenę złoty pięćdziesiąt, oj podoba mi się tutaj bardzo!!!
wtorek, 29 grudnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
Szczęśliwego Nowego Roku w raju z piwkiem za półtora zeta :)
no to pomyslnosci chlopaki w tym nowym roku zycza kasia, rafal i tytus.
ps. opiszcie jak tam za horyzontem ludzie witaja bobaska w koszulce 2010...
Wy tu w cieple i ciszy (bo nic nie piszecie!) a w Polsce -20 st., w Anglii zima stulecia czyli temp.spadla az do -5 st. i troche sniegu napadalo (czyt. stan kleski zywiolowej, soli do posypywania drog braklo po tygodniu:)! Trzymajcie sie tam dzielnie i dajcie znak zycia, pozdro
Prześlij komentarz