Z Dilo do granicy prowadzi ostatnia w tych rejonach droga asfaltowa, w całej północnej Kenii istnieją tylko drogi szutrowe. Mimo tych udogodnień jechaliśmy bardzo długo, by w końcu o 15tej być w Moyale. Nie mieliśmy już Etiopskiej kasy, więc postanowiliśmy spędzić noc po stronie Kenijskiej. Nasza decyzja, jak się potem okazało była brzemienna w skutkach. Ale o tym później. Na początku miła niespodzianka, wiza trzy miesięczna kosztowała tylko 25$, a cala procedura nie trwała dłużej niż 10minut. Moyale niestety to mała wieś z zaledwie kilkoma hotelami, targiem i budami w których można było dostać, ryż, mydło i powidło. Niestety ta cześć jest opanowana przez Muzułmanów, wiec można było zapomnieć o wyskokowych trunkach. W Banku Equit wymieniliśmy euro, bez prowizji, którą straszą w przewodniku. Kurs to 104szylingi za jedno euro, a na granicy oferowali tylko 95 szylingów. Znaleźliśmy nocleg w Sherif Hotel za 400Ks za 2 osoby. Zjedliśmy w pobliskim barze ryz z fasolą, wreszcie jakaś odmiana po dobrej, acz monotonnej indżerze. Jako ze nie było nic do roboty, jedyne co nam zostało to obejrzenie filmu na laptopie i pójście spać. Ciężarówki jadące na południe, odjeżdżają z głównego placu około 10tej. Wstaliśmy wcześniej, poszliśmy coś zjeść, ostatni raz rzucić okiem na wieś. A kiedy po 20minutach wróciliśmy, zastaliśmy nasz pokój otwarty i ktoś okradł mi laptopa i aparat. Pięknie przywitała nas Kenia. Po cholerę się tu pchałem, trzeba było zostać w pięknej, taniej i 100 razy lepszej Etiopii. OMIJAJCIE HOTEL SHERIF WIELKIM łUKIEM!!!Zgłosiłem sprawę na policji, poinformowałem szefa hotelu, razem szukaliśmy na mieście, ale jak się można domyślić, wszystko o kant dupy rozczaść. Przez to cale zamieszanie, musieliśmy zostać jeszcze jeden dzień w tej norze.
Wieczorem dokwaterowano nam bardzo sympatyczna mieszkankę Jerozolimy. Przyjechała do Mojale przedłużyć sobie wizę kenijską o kolejny tydzień, jak się okazało nie było z tym problemu i co ciekawe było to za darmo. Rano pojawiliśmy się na głównym placyku. Do naszego turystycznego grona dołączył Red, chłopak z Singapuru, oraz trzech Australijczyków. Ciężarówki, które zastępują tu autobusy, mogą wieźć bydło lub wory zboża lub fasoli. Nasza wiozła plony rolne, wiec poruszała się bardzo wolno . Na dodatek wyruszyliśmy dopiero o 13tej. Jedyną pozytywną sprawą, było to ze na worach można było się dość wygodnie położyć i cena 400Ks nie była zbyt wygórowana . Gdy podróżuje się z krowami, trzeba siedzieć na o rurowaniu paki samochodu, a muszę tu dodać ze burty samochodu są specjalnie podwyższane i pod sobą ma się 2 metry do krów lub 5 metrów do ziemi. W obu przypadkach upadek jest bolesny.
Pierwszym przystankiem na naszej trasie był Marsabit. Trafiliśmy tam dopiero koło pierwszej w nocy. Wysadzili nas kolo hotelu i mimo późnej pory załapaliśmy się na pokój za 300Ks.
Następnego ranka zaczęliśmy szukać transportu nad jezioro Turkana. Niestety nikt tam nie jechał, jak nam powiedziano, może ktoś pojedzie jutro, może pojutrze, a może za tydzień, nie było sensu marnować czasu w tej dziurze, postanowiliśmy wiec ruszyć dalej na południe. Za kolejne 400Ks dojechaliśmy do miasta Isolo, znowu naszym międzynarodowym składem. Tu zaczyna się asfalt, czyli cywilizacja. Rankiem po nocy w miejscowym hotelu, pożegnaliśmy się z Australijczykami i Redem. Oni ruszyli do Nairobi, my minibusem (200Ks) do Nanyuki. Stamtąd prosto na zdobywanie Mt. Kenia.
sobota, 30 stycznia 2010
sobota, 23 stycznia 2010
Awasa - na luzie.
Każdy kto chce się wydostać z Gobe, będzie musiał przejść przez mękę. Mimo ze na dworcu byliśmy jeszcze przed otwarciem bram, a nasze łokcie były twarde, a kark giętki, nie udało nam się wbić do jedynego podstawionego autobusu. Nie było wyjścia pojechaliśmy 10km dalej do Robe 4BR. To miasto okazało się znacznie większe, ale na dworcu byliśmy za późno. Został nam tylko minibus za 15BR do Dinsho. Na miejscu miał na nas czekać pracownik parku, który miał podrzucić rzeczy Bartka, zostawione w biurze, bo w 100% zbędne w górach. Chociaż zdjęcie na szczycie w masce do nurkowania było by ciekawe :)
Oczywiście pracownika nie było i zjawił się dopiero po pół godzinie, kiedy już wszystkie możliwe autobusy odjechały. Jedyną możliwością wydostanie się z tej wioski było złapanie stopa. Pomogli nam w tym miejscowi, zawodowi łapacze stopa. Zatrzymała się ciężarówka cysterna. Umowa była że zawiozą nas za 200BR niestety mieliśmy tylko 170BR. Na szczęście zgodzili się na te cenę. Jazda okazała się bardzo długa i męcząca. W Szeszemene byliśmy dopiero przed ósmą i jak to skrzętnie obliczyliśmy średnio jechaliśmy 30km/h, MASAKRA!!!
W moim portfelu znalazłem jeszcze 21BR. Poszliśmy więc na indżere. Jakaż była nasza radość gdy kelner wydal nam resztę która starczyła jeszcze na dwa piwka.
Spłukaliśmy się co do grosza, banki pozamykane, co znaczy ze śpimy na łonie przyrody. Trzeba było przejść kawałek za miasto i wbić się w jakąś dzicz. Nie jest to takie łatwe, bo w Etiopii nigdy nie jest się samemu. Znaleźliśmy w końcu jakąś budowę i za krzakami położyliśmy się spać. Sen choć twardy, po dwóch godzinach został przerwany przez 3 stróży nocnych, zaopatrzonych w kij, pręt zbrojeniowy i maczetę. Wytłumaczyliśmy im co i jak, a ci o dziwo zrozumieli. Jeden z nich postanowił oddać nam na noc jego "stróżówkę". Był to zwykły podest z dachem z dwóch kawałków blachy falistej. Nie było co wybrzydzać, lepsze takie miejsce niż żadne.
Przyznać muszę ze spało się całkiem milo. Rano, ów strażnik, zbudził nas, dbając pewnie byśmy nie spóźnili się na autobus. Poszliśmy wiec do miasta, wymieniliśmy gotówkę i z dworca autobusowego w centrum pojechaliśmy za 11BR do Awasy.
Awasa to dość spore jak na Etiopskie warunki miasto. Znaleźliśmy nocleg zaraz koło dworca w Prince Hotel, za dość zabawna cenę 54,50BR. Miasto mieści się nad brzegiem wielkiego jeziora. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się na kąpiel, podobno żyją tam jakieś małe żyjątka, które podczas kąpieli infekują twój organizm. Cóż wystarczy już ze nie mogę się pozbyć pcheł ze śpiwora, a co dopiero innych paskudztw z mojego organizmu. Ogólnie jezioro jest przepiękne, z mnóstwem ptactwa i z wszechobecnymi, olbrzymimi marabutami.Nad brzegiem można sobie zjeść świeżo złowioną rybkę, smażoną na głębokim oleju, po prostu palce lizać i to tylko za 5BR. Postanowiliśmy zostać tu jeden dzień dłużej. Spotkaliśmy tam Piotrka z Gdańska, który tak jak my podróżował po tej części afryki z plecakiem. Korzystając z okazji przesyłamy pozdrowienia. Było bardzo miło, przy lanym ST. Georgu powymienialiśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami. W Awasie znaleźliśmy również najszybszą kafejkę internetową, mieści się ona zaraz przy budynku Dashen banku.
Po dwóch dniach laby przyszedł czas na ruszenie dupsk w stronę Kenii. Po południu pojechaliśmy minibusem do Dilo za 25BR. Tam, pomni doświadczeń z Gobe, kupiliśmy od razu bilety na granice do Mojale za 77BR. Ostatnia indzera, ostatni tani nocleg i rano ruszamy.
Oczywiście pracownika nie było i zjawił się dopiero po pół godzinie, kiedy już wszystkie możliwe autobusy odjechały. Jedyną możliwością wydostanie się z tej wioski było złapanie stopa. Pomogli nam w tym miejscowi, zawodowi łapacze stopa. Zatrzymała się ciężarówka cysterna. Umowa była że zawiozą nas za 200BR niestety mieliśmy tylko 170BR. Na szczęście zgodzili się na te cenę. Jazda okazała się bardzo długa i męcząca. W Szeszemene byliśmy dopiero przed ósmą i jak to skrzętnie obliczyliśmy średnio jechaliśmy 30km/h, MASAKRA!!!
W moim portfelu znalazłem jeszcze 21BR. Poszliśmy więc na indżere. Jakaż była nasza radość gdy kelner wydal nam resztę która starczyła jeszcze na dwa piwka.
Spłukaliśmy się co do grosza, banki pozamykane, co znaczy ze śpimy na łonie przyrody. Trzeba było przejść kawałek za miasto i wbić się w jakąś dzicz. Nie jest to takie łatwe, bo w Etiopii nigdy nie jest się samemu. Znaleźliśmy w końcu jakąś budowę i za krzakami położyliśmy się spać. Sen choć twardy, po dwóch godzinach został przerwany przez 3 stróży nocnych, zaopatrzonych w kij, pręt zbrojeniowy i maczetę. Wytłumaczyliśmy im co i jak, a ci o dziwo zrozumieli. Jeden z nich postanowił oddać nam na noc jego "stróżówkę". Był to zwykły podest z dachem z dwóch kawałków blachy falistej. Nie było co wybrzydzać, lepsze takie miejsce niż żadne.
Przyznać muszę ze spało się całkiem milo. Rano, ów strażnik, zbudził nas, dbając pewnie byśmy nie spóźnili się na autobus. Poszliśmy wiec do miasta, wymieniliśmy gotówkę i z dworca autobusowego w centrum pojechaliśmy za 11BR do Awasy.
Awasa to dość spore jak na Etiopskie warunki miasto. Znaleźliśmy nocleg zaraz koło dworca w Prince Hotel, za dość zabawna cenę 54,50BR. Miasto mieści się nad brzegiem wielkiego jeziora. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się na kąpiel, podobno żyją tam jakieś małe żyjątka, które podczas kąpieli infekują twój organizm. Cóż wystarczy już ze nie mogę się pozbyć pcheł ze śpiwora, a co dopiero innych paskudztw z mojego organizmu. Ogólnie jezioro jest przepiękne, z mnóstwem ptactwa i z wszechobecnymi, olbrzymimi marabutami.Nad brzegiem można sobie zjeść świeżo złowioną rybkę, smażoną na głębokim oleju, po prostu palce lizać i to tylko za 5BR. Postanowiliśmy zostać tu jeden dzień dłużej. Spotkaliśmy tam Piotrka z Gdańska, który tak jak my podróżował po tej części afryki z plecakiem. Korzystając z okazji przesyłamy pozdrowienia. Było bardzo miło, przy lanym ST. Georgu powymienialiśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami. W Awasie znaleźliśmy również najszybszą kafejkę internetową, mieści się ona zaraz przy budynku Dashen banku.
Po dwóch dniach laby przyszedł czas na ruszenie dupsk w stronę Kenii. Po południu pojechaliśmy minibusem do Dilo za 25BR. Tam, pomni doświadczeń z Gobe, kupiliśmy od razu bilety na granice do Mojale za 77BR. Ostatnia indzera, ostatni tani nocleg i rano ruszamy.
czwartek, 21 stycznia 2010
Góry Bale, spacer po dziczy
Stawiliśmy się planowo o 8 rano przed biurem Parku, niestety naszego
przewodnika tam nie było, po pół godzinie podeszliśmy pod schronisko i
tam go spotkaliśmy - pierwszy zgrzyt.
Bartek zostawił część rzeczy w kantorku, ja zaś, nie chcąc mieć
późniejszych problemów z ich odzyskaniem, szedłem "na ciężko".
Oczywiście nasz przewodnik obruszył się i nie mógł wyjść ze zdziwienia,
że w góry idziemy bez koni, a tłumaczeń że właśnie po to idziemy w góry,
żeby sobie pochodzić nie rozumiał - drugi zgrzyt.
Ruszyliśmy doliną Web, po chwili zapytał nas jak będziemy gotować, my,
tak jak ustaliliśmy w biurze Parku, powiedzieliśmy że na ognisku,
ten wpadł w panikę, że nie wolno, że nawet suchego drzewa ruszać nie
można i że w ogóle - znowu zgrzyt. Początek okazauje się dość niemiły.
Do pierwszego obozu mieliśmy 22 km. Ruszyliśmy w naszym zwyczajowym
tempie, co raz zatrzymując się i czekając na przewodnika. Cała droga
prowadziła doliną, mijaliśmy pasterskie domki, stada owiec, krów, pola
na których jedni dopiero siali zboże, inni już je zbierali, trochę
dziwnie jak na koniec stycznia. Po 3,5 godzinie doszliśmy do
wodospadu - choć niewielki, był naprawdę piękny.
Tu miał być pierwszy nocleg, ale była dopiero 13ta. Nie dość że to tylko
spacer, to jeszcze dodatkowo krótki i na miarę stetryczałego emeryta.
Wymogliśmy dalszą trasę. Po 20 minutach marszu dotarliśmy do niskiego
wzgórza. Zrobiliśmy tam godzinny postój na obserwacje etiopskich wilków.
Nie czekaliśmy długo, po kilku minutach w oddali pojawiło się kilka osobników. Wilk ten wygląda jak wielki lis i jest naprawdę piękny.
Szkoda że zostało ich tylko niecałe 400 sztuk. Na ich opiekę, ochronę i
badanie pieniądze przeznacza Unia Europejska. Wybudowała na terenie
Parku kilka punktów badawczych, do których na okres 50 dni przybywają
wolontariusze, którzy monitorują przemieszczanie się stad oraz
przeprowadzają ogólnie pojęte badania nad zwierzętami. W takim punkcie
mieliśmy pierwszy nocleg. Dzięki uprzejmości badaczy oraz 15BR,
ugotowaliśmy na ich kuchence kolację, makaron z cebulą. Nasze dania
niestety będą monotonne gdyż Dinszo to naprawdę była dziura i udało
nam się kupić tylko makaron, cebule, papryki, margarynę i kilka bułek.
Noc była chłodna ale nie tak zimna jak w górach Siemen.
O poranku ruszyliśmy w drogę o 8:30. Tego dnia szliśmy po największej
(1000 km2 powierzchni), najwyżej położonej (4000 m n.p.m.) równinie Afryki. Krajobraz był iście księżycowy, ale przepiękny.
Wciąż widzieliśmy w oddali wilki, a do tego świstaki, szczury preriowe
(tak je nazwałem, nie wiem dokładnie jak się nazywają), zające oraz
setki gatunków ptaków. Ptactwa jest tu istne mrowie, ponad 280 gatunków,
w tym około 17 endemicznych. Po prostu przyrodniczy raj.
Znów wymogliśmy na przewodniku dalszą drogę, minęliśmy około godziny
13tej następny obóz i doszliśmy do trzeciego około 15tej.
Zakwaterowanie znaleźliśmy w opuszczonej chacie pasterskiej. W środku rozbiliśmy namiot. Mimo sprzeciwu, niezbyt mocnego, naszego przewodnika rozpaliliśmy ogień i ugotowaliśmy tradycyjną kolację.
Z nudów chodzimy spać zaraz po zmroku około 19tej, a wstajemy po 8ej, dawno tak się nie wysypialiśmy. We śnie przeszkadzają nam jedynie nasze pasażerki na gapę, czyli pchły, które ciągniemy już od Lalibeli. Nawet okadzenie śpiworka dymem z ogniska nie pomaga.
Kolejny dzień to znowu spacer po wyżynie, omijamy największą górę,
chcieliśmy na nią wejść ale leniwy przewodnik stwierdził, że nie ma na
to czasu. Jesteśmy jeden obóz do przodu, ale on chce się wykpić i
skrócić wyjazd o jeden dzień. Na nasze pytanie co z naszą kasą, w
końcu zapłaciliśmy za 5 dni, w ogóle się obraził i nie rozmawiał
już z nami - tępy kmiot. Znowu doszliśmy do obozu o 14tej i koniec.
Tym razem obóz był nad pięknym jeziorem Garba Guracze.
Obeszliśmy jezioro, weszliśmy na okoliczne góry, wynudziliśmy się,
zjedliśmy już o 16tej iz tych nudów poszliśmy spać o 17tej godzinie.
Trasa na następny dzień to tylko półtora godziny marszu, mija się
przecudne jeziora z mnóstwem dzikiego ptactwa i wychodzi na główną
drogę prowadzącą do miasta Gobe.
W biurze naciągnęli nas na opłatę za 2 lub 3 dodatkowe dni. Cała trasa
jest do zrobienia w 2 dni, a jak by nam pozwolono jeszcze wchodzić na
najwyższy szczyt, to 2,5 dnia. W tym miejscu stwierdzam, że to zupełny
brak profesjonalizmu i naciągactwo. Złapaliśmy autobus do najbliższego
miasta i przedpołudniem było już po wycieczce.
Góry są przepiękne, dzikie, przez te 4 dni widzieliśmy mnóstwo zwierząt,
ptaków, a zaledwie kilka osób. Trzeba jednak przyznać, iż organizacja
jest niestety na żenującym poziomie.
W Gobe dodatkowo musieliśmy zapłacić za nocleg przewodnika, który i tak
po chwili się zmył i tylko dzięki stanowczości Bartka udało nam się
odzyskać pieniądze za hotel.
przewodnika tam nie było, po pół godzinie podeszliśmy pod schronisko i
tam go spotkaliśmy - pierwszy zgrzyt.
Bartek zostawił część rzeczy w kantorku, ja zaś, nie chcąc mieć
późniejszych problemów z ich odzyskaniem, szedłem "na ciężko".
Oczywiście nasz przewodnik obruszył się i nie mógł wyjść ze zdziwienia,
że w góry idziemy bez koni, a tłumaczeń że właśnie po to idziemy w góry,
żeby sobie pochodzić nie rozumiał - drugi zgrzyt.
Ruszyliśmy doliną Web, po chwili zapytał nas jak będziemy gotować, my,
tak jak ustaliliśmy w biurze Parku, powiedzieliśmy że na ognisku,
ten wpadł w panikę, że nie wolno, że nawet suchego drzewa ruszać nie
można i że w ogóle - znowu zgrzyt. Początek okazauje się dość niemiły.
Do pierwszego obozu mieliśmy 22 km. Ruszyliśmy w naszym zwyczajowym
tempie, co raz zatrzymując się i czekając na przewodnika. Cała droga
prowadziła doliną, mijaliśmy pasterskie domki, stada owiec, krów, pola
na których jedni dopiero siali zboże, inni już je zbierali, trochę
dziwnie jak na koniec stycznia. Po 3,5 godzinie doszliśmy do
wodospadu - choć niewielki, był naprawdę piękny.
Tu miał być pierwszy nocleg, ale była dopiero 13ta. Nie dość że to tylko
spacer, to jeszcze dodatkowo krótki i na miarę stetryczałego emeryta.
Wymogliśmy dalszą trasę. Po 20 minutach marszu dotarliśmy do niskiego
wzgórza. Zrobiliśmy tam godzinny postój na obserwacje etiopskich wilków.
Nie czekaliśmy długo, po kilku minutach w oddali pojawiło się kilka osobników. Wilk ten wygląda jak wielki lis i jest naprawdę piękny.
Szkoda że zostało ich tylko niecałe 400 sztuk. Na ich opiekę, ochronę i
badanie pieniądze przeznacza Unia Europejska. Wybudowała na terenie
Parku kilka punktów badawczych, do których na okres 50 dni przybywają
wolontariusze, którzy monitorują przemieszczanie się stad oraz
przeprowadzają ogólnie pojęte badania nad zwierzętami. W takim punkcie
mieliśmy pierwszy nocleg. Dzięki uprzejmości badaczy oraz 15BR,
ugotowaliśmy na ich kuchence kolację, makaron z cebulą. Nasze dania
niestety będą monotonne gdyż Dinszo to naprawdę była dziura i udało
nam się kupić tylko makaron, cebule, papryki, margarynę i kilka bułek.
Noc była chłodna ale nie tak zimna jak w górach Siemen.
O poranku ruszyliśmy w drogę o 8:30. Tego dnia szliśmy po największej
(1000 km2 powierzchni), najwyżej położonej (4000 m n.p.m.) równinie Afryki. Krajobraz był iście księżycowy, ale przepiękny.
Wciąż widzieliśmy w oddali wilki, a do tego świstaki, szczury preriowe
(tak je nazwałem, nie wiem dokładnie jak się nazywają), zające oraz
setki gatunków ptaków. Ptactwa jest tu istne mrowie, ponad 280 gatunków,
w tym około 17 endemicznych. Po prostu przyrodniczy raj.
Znów wymogliśmy na przewodniku dalszą drogę, minęliśmy około godziny
13tej następny obóz i doszliśmy do trzeciego około 15tej.
Zakwaterowanie znaleźliśmy w opuszczonej chacie pasterskiej. W środku rozbiliśmy namiot. Mimo sprzeciwu, niezbyt mocnego, naszego przewodnika rozpaliliśmy ogień i ugotowaliśmy tradycyjną kolację.
Z nudów chodzimy spać zaraz po zmroku około 19tej, a wstajemy po 8ej, dawno tak się nie wysypialiśmy. We śnie przeszkadzają nam jedynie nasze pasażerki na gapę, czyli pchły, które ciągniemy już od Lalibeli. Nawet okadzenie śpiworka dymem z ogniska nie pomaga.
Kolejny dzień to znowu spacer po wyżynie, omijamy największą górę,
chcieliśmy na nią wejść ale leniwy przewodnik stwierdził, że nie ma na
to czasu. Jesteśmy jeden obóz do przodu, ale on chce się wykpić i
skrócić wyjazd o jeden dzień. Na nasze pytanie co z naszą kasą, w
końcu zapłaciliśmy za 5 dni, w ogóle się obraził i nie rozmawiał
już z nami - tępy kmiot. Znowu doszliśmy do obozu o 14tej i koniec.
Tym razem obóz był nad pięknym jeziorem Garba Guracze.
Obeszliśmy jezioro, weszliśmy na okoliczne góry, wynudziliśmy się,
zjedliśmy już o 16tej iz tych nudów poszliśmy spać o 17tej godzinie.
Trasa na następny dzień to tylko półtora godziny marszu, mija się
przecudne jeziora z mnóstwem dzikiego ptactwa i wychodzi na główną
drogę prowadzącą do miasta Gobe.
W biurze naciągnęli nas na opłatę za 2 lub 3 dodatkowe dni. Cała trasa
jest do zrobienia w 2 dni, a jak by nam pozwolono jeszcze wchodzić na
najwyższy szczyt, to 2,5 dnia. W tym miejscu stwierdzam, że to zupełny
brak profesjonalizmu i naciągactwo. Złapaliśmy autobus do najbliższego
miasta i przedpołudniem było już po wycieczce.
Góry są przepiękne, dzikie, przez te 4 dni widzieliśmy mnóstwo zwierząt,
ptaków, a zaledwie kilka osób. Trzeba jednak przyznać, iż organizacja
jest niestety na żenującym poziomie.
W Gobe dodatkowo musieliśmy zapłacić za nocleg przewodnika, który i tak
po chwili się zmył i tylko dzięki stanowczości Bartka udało nam się
odzyskać pieniądze za hotel.
wtorek, 19 stycznia 2010
Kierunek góry Bale, etap Addis, Szeszemene, Dinszo
Tradycyjnie żeby wyjechać z jakiegoś miasta na dworcu stawiliśmy się o
5 rano. Addis Abeba to pierwsze miasto gdzie najpierw kupuje się
bilety, a potem wsiada do autobusu. Dla nas to normalne, wierzcie, dla
Etiopczyków niekoniecznie. Wcześniej ludzie zdobywali miejsca w
autobusach po prostu napierniczając słabszych, kobiety, dzieci i
starszych. Teraz jest tak samo tylko ma się bilet w ręku.
Pochwaliliśmy pomysł z kasami, wiadoma rzecz – stolica!, jak się
później okazało, pochopnie. Chcieliśmy jechać do wioski Dinszo,
udało się bez problemu dostać bilet, weszliśmy na teren dworca,
zajęliśmy miejsca w autobusie i czekaliśmy aż ruszy. I tu niespodzianka,
sprzedano tylko połowę biletów, co było nieopłacalne dla przewoźnika,
więc odwołał kurs. Oczywiście oddano nam za bilety ale dalej
byliśmy w dupie. Drugi autobus był już pełny i właśnie odjeżdżał.
Trzeba było skorygować plany, jedziemy więc do Szeszemene - mekki
etiopskich rastamanów, leżącej akurat w połowie drogi do Dinszo.
Taaaa.... pomysł dobry ale jak go wykonać?
Kierownicy zamieszania stacji, zaprowadzili nas do autobusu. Miły,
przyjemny, ale zapełniony w połowie autobus nie rokował dobrze. Po
15 minutach okazało się, że jednak nie jedzie. Kasa zwraca za bilety,
nie nam, bo nie zdążyliśmy ich nawet kupić. Z nadzieją na zmianę losu
udałem się w okolice kas biletowych. Szukałem usilnie kogoś,
kto mógłby nam pomóc w tej dosyć rozpaczliwej sytuacji.
Pojawił się kolejny kierownik zamieszania w pomarańczowej kamizelce,
w tłumie ludzi czuł się jak ryba w wodzie, znał wszystkich przewoźników,
wszystkie połączenia, firmy transportowe, godziny odjazdów i
lubił gadać po angielsku. On to, prowadząc za rękę, doprowadził mnie
pod odpowiednią kasę biletową, wywalił miejscowych z kolejki i
umożliwił mi kupno biletu jako pierwszy. Co mnie zdziwiło, nie oczekiwał
żadnej finansowej gratyfikacji, po prostu łechtały go moje komplementy i
zwracanie się do niego per boss. Miałem bilety i minęła tylko godzina,
wróciłem na dworzec i już po chwili z Bartkiem zajęliśmy miejsca
siedzące.
Niestety czarne chmury ponownie zawisły nad nami, autobus był znowu
pełen tylko w połowie. Nie trwało to długo, po 20 minutach
okazało się, że autobus nie jedzie tam gdzie chcemy ale jest światełko
w tunelu, następny autobus do Szeszemene jest w połowie pusty i
trzeba po prostu przebukować bilety. I znowu walka, rzuciłem się
jak lew wpychając stary bilet nowemu konduktorowi. Chamstwo,
twarde łokcie oraz polskie epitety spod budki z piwem pomogły,
mieliśmy nowe bilety numer 39 i 40. To był pierwszy autobus,
gdzie przestrzegano numeracji siedzeń. Jeszcze tylko półgodzinna
pyskówka z nieszczęśnikami bez biletów i ruszamy. Byliśmy tu od 5 rano,
teraz wybiła 9. Cztery godziny walki i już jedziemy.
Podróż do Szeszemene trwała 4 godziny i kosztowała 50BR.
Dworzec mieści się na skrzyżowaniu dróg, północ - południe, wschód -
zachód. Do centrum idzie się piechotą około 20 minut. Znaleźliśmy
zakwaterowanie w domu publicznym za 35BR, jednym z licznych na głównej
alei miasta. Chcieliśmy wymienić kasę w banku, niestety akurat trafiliśmy
na dzień świąteczny. Udało się ją zmienić w sklepie z chińską elektroniką,
ostatnie 10$, było na piwko, nocleg i na jutrzejszą drogę w góry.
Pobudka, jak zwykle, przed piątą rano. Jedziemy tuk - tukiem za 20BR
na dworzec. Poranna walka o wolne miejsce, bilet za 55BR i jedziemy.
Mimo, że to tylko niecałe 200 km, jedziemy 7 godzin. W ciągu całej trasy
jest tylko 10 km asfaltu, reszta to brak drogi, co gorsza jedzie się
przez góry. Na szczęście droga jest w budowie i ma być ukończona
za 3 lata. Niestety drogę budują Chińczycy i za kolejne 3 lata drogi
już nie będzie. Widzieliśmy już wcześniejsze dzieła budowniczych
Państwa Środka - makabra.
Dojechaliśmy do Dinszo, które okazało się być zwykłą, małą, ponurą,
zapyziałą wioską. Wybraliśmy nocleg w jednym z dwóch hoteli za 30BR i
po wypiciu piwa gotówka nam się skończyła. W tej dziurze nie było banku,
znowu byliśmy w dupie. Poszliśmy się dowiedzieć czegoś w biurze Parku.
Okazało się, że trekking kosztuje 90BR dziennie od osoby, plus 40BR za
camping, plus obligatoryjnie 170BR dziennie za przewodnika. Drogo,
szczególnie dla kogoś kto nie ma ani jednego birra. Oczywiście w
biurze Parku przyjmują inną walutę ale za 70% jej nominalnej wartości.
To było dla nas nie do przyjęcia. Mieliśmy jednak dużo szczęścia,
na trekking samochodowy wybierała się grupka Czechów. Udało nam się
z nimi dogadać, wymienili nam 150 Euro po normalnym kursie.
Wiem, że pewnie tego nie czytają ale chciałem im w tym miejscu
za to podziękować.
Mieliśmy gotówkę, zaczęliśmy negocjacje. Chcieliśmy iść na 4 dni w
góry, niestety trasa którą chcieliśmy zrobić była zaplanowana na 5
dni. Koleś który nam sprzedawał pakiet wyjazdowy, jak się później
okazało, był górskim ignorantem, a trasę wymyślał na bieżąco.
Trudno - musieliśmy, wziąć 5 dniowy trekking, a prawda jest taka,
że można to zrobić w 2 dni.
Mieliśmy wszystko opłacone, za 2 osoby zapłaciliśmy 1900BR za 5 dni -
zdzierstwo. Mamy się rano stawić pod biurem Parku.
5 rano. Addis Abeba to pierwsze miasto gdzie najpierw kupuje się
bilety, a potem wsiada do autobusu. Dla nas to normalne, wierzcie, dla
Etiopczyków niekoniecznie. Wcześniej ludzie zdobywali miejsca w
autobusach po prostu napierniczając słabszych, kobiety, dzieci i
starszych. Teraz jest tak samo tylko ma się bilet w ręku.
Pochwaliliśmy pomysł z kasami, wiadoma rzecz – stolica!, jak się
później okazało, pochopnie. Chcieliśmy jechać do wioski Dinszo,
udało się bez problemu dostać bilet, weszliśmy na teren dworca,
zajęliśmy miejsca w autobusie i czekaliśmy aż ruszy. I tu niespodzianka,
sprzedano tylko połowę biletów, co było nieopłacalne dla przewoźnika,
więc odwołał kurs. Oczywiście oddano nam za bilety ale dalej
byliśmy w dupie. Drugi autobus był już pełny i właśnie odjeżdżał.
Trzeba było skorygować plany, jedziemy więc do Szeszemene - mekki
etiopskich rastamanów, leżącej akurat w połowie drogi do Dinszo.
Taaaa.... pomysł dobry ale jak go wykonać?
Kierownicy zamieszania stacji, zaprowadzili nas do autobusu. Miły,
przyjemny, ale zapełniony w połowie autobus nie rokował dobrze. Po
15 minutach okazało się, że jednak nie jedzie. Kasa zwraca za bilety,
nie nam, bo nie zdążyliśmy ich nawet kupić. Z nadzieją na zmianę losu
udałem się w okolice kas biletowych. Szukałem usilnie kogoś,
kto mógłby nam pomóc w tej dosyć rozpaczliwej sytuacji.
Pojawił się kolejny kierownik zamieszania w pomarańczowej kamizelce,
w tłumie ludzi czuł się jak ryba w wodzie, znał wszystkich przewoźników,
wszystkie połączenia, firmy transportowe, godziny odjazdów i
lubił gadać po angielsku. On to, prowadząc za rękę, doprowadził mnie
pod odpowiednią kasę biletową, wywalił miejscowych z kolejki i
umożliwił mi kupno biletu jako pierwszy. Co mnie zdziwiło, nie oczekiwał
żadnej finansowej gratyfikacji, po prostu łechtały go moje komplementy i
zwracanie się do niego per boss. Miałem bilety i minęła tylko godzina,
wróciłem na dworzec i już po chwili z Bartkiem zajęliśmy miejsca
siedzące.
Niestety czarne chmury ponownie zawisły nad nami, autobus był znowu
pełen tylko w połowie. Nie trwało to długo, po 20 minutach
okazało się, że autobus nie jedzie tam gdzie chcemy ale jest światełko
w tunelu, następny autobus do Szeszemene jest w połowie pusty i
trzeba po prostu przebukować bilety. I znowu walka, rzuciłem się
jak lew wpychając stary bilet nowemu konduktorowi. Chamstwo,
twarde łokcie oraz polskie epitety spod budki z piwem pomogły,
mieliśmy nowe bilety numer 39 i 40. To był pierwszy autobus,
gdzie przestrzegano numeracji siedzeń. Jeszcze tylko półgodzinna
pyskówka z nieszczęśnikami bez biletów i ruszamy. Byliśmy tu od 5 rano,
teraz wybiła 9. Cztery godziny walki i już jedziemy.
Podróż do Szeszemene trwała 4 godziny i kosztowała 50BR.
Dworzec mieści się na skrzyżowaniu dróg, północ - południe, wschód -
zachód. Do centrum idzie się piechotą około 20 minut. Znaleźliśmy
zakwaterowanie w domu publicznym za 35BR, jednym z licznych na głównej
alei miasta. Chcieliśmy wymienić kasę w banku, niestety akurat trafiliśmy
na dzień świąteczny. Udało się ją zmienić w sklepie z chińską elektroniką,
ostatnie 10$, było na piwko, nocleg i na jutrzejszą drogę w góry.
Pobudka, jak zwykle, przed piątą rano. Jedziemy tuk - tukiem za 20BR
na dworzec. Poranna walka o wolne miejsce, bilet za 55BR i jedziemy.
Mimo, że to tylko niecałe 200 km, jedziemy 7 godzin. W ciągu całej trasy
jest tylko 10 km asfaltu, reszta to brak drogi, co gorsza jedzie się
przez góry. Na szczęście droga jest w budowie i ma być ukończona
za 3 lata. Niestety drogę budują Chińczycy i za kolejne 3 lata drogi
już nie będzie. Widzieliśmy już wcześniejsze dzieła budowniczych
Państwa Środka - makabra.
Dojechaliśmy do Dinszo, które okazało się być zwykłą, małą, ponurą,
zapyziałą wioską. Wybraliśmy nocleg w jednym z dwóch hoteli za 30BR i
po wypiciu piwa gotówka nam się skończyła. W tej dziurze nie było banku,
znowu byliśmy w dupie. Poszliśmy się dowiedzieć czegoś w biurze Parku.
Okazało się, że trekking kosztuje 90BR dziennie od osoby, plus 40BR za
camping, plus obligatoryjnie 170BR dziennie za przewodnika. Drogo,
szczególnie dla kogoś kto nie ma ani jednego birra. Oczywiście w
biurze Parku przyjmują inną walutę ale za 70% jej nominalnej wartości.
To było dla nas nie do przyjęcia. Mieliśmy jednak dużo szczęścia,
na trekking samochodowy wybierała się grupka Czechów. Udało nam się
z nimi dogadać, wymienili nam 150 Euro po normalnym kursie.
Wiem, że pewnie tego nie czytają ale chciałem im w tym miejscu
za to podziękować.
Mieliśmy gotówkę, zaczęliśmy negocjacje. Chcieliśmy iść na 4 dni w
góry, niestety trasa którą chcieliśmy zrobić była zaplanowana na 5
dni. Koleś który nam sprzedawał pakiet wyjazdowy, jak się później
okazało, był górskim ignorantem, a trasę wymyślał na bieżąco.
Trudno - musieliśmy, wziąć 5 dniowy trekking, a prawda jest taka,
że można to zrobić w 2 dni.
Mieliśmy wszystko opłacone, za 2 osoby zapłaciliśmy 1900BR za 5 dni -
zdzierstwo. Mamy się rano stawić pod biurem Parku.
poniedziałek, 18 stycznia 2010
Addis Abeba - wiadoma rzecz, stolica!!!
Koniec z miastami po kilka tysięcy mieszkańców, czas na miasto pełną
gębą, 4,5 miliona ludzi w budynkach z metalu i szkła, czas na
drapacze chmur, autostrady i metro!!!! Czas na Addis Abebę!!!
Jak zwykle zjawiliśmy się przed szósta rano na dworcu, jak zwykle
poranna gimnastyka z akcentem na łokcie i kopnięcia oraz różnego
rodzaju przepychanki i kuksańce. Mamy miejsca w autobusie, plecaki
załadowane na dachu, chciwi, etiopscy naciągacze zrugani przez nas
jak psy, humor dopisuje, bilet za 92BR zakupiony u kierownika
zamieszania, możemy jechać.
Trasa jest asfaltowa – rzadkość – jest więc szansa na krótką drzemkę.
Droga jest długa ale jakoś leci. Niestety, przed stolica musimy
zatrzymywać się na kontrole. Nie wiadomo czego gliniarze szukają
ale robią ogólny kipisz, stoją na dachu, wyrzucają ludziom rzeczy
na ulice, rozpieprzają walizy, istne gestapo.
Etiopczycy się ich boją, ja wręcz odwrotnie, tylko czekam aż postanowią
zrzucić mój plecak z laptopem, a następną rzeczą jaka poleci, będzie
pieprzony gliniarz. Kierowca od razu pokazał, że to nasze plecaki i
tępe gliny obchodziły się z nimi jak z jajkiem. Policjanci we
wszystkich krajach są tacy sami, tępe dupki, które swoje kompleksy, a
szczególnie kompleks niższości chowają za odznaką, i leczą go, wyżywając
się na słabszych.
Z powodu kontroli, w stolicy byliśmy dopiero wieczorem. No cóż, budynków
ze szkła i metalu tu jak na lekarstwo, kilka wieżowców, brak metra ale
są autobusy, reszta to wielka wieś ze swoim niezapomnianym klimatem.
Powiem krótko: sadystycznie pięknie.
Dworzec jest oddalony o 20 minut od Piazza, czyli od centrum.
Tam znajduje się zagłębie hotelowe i tam też zmierzaliśmy. Niestety,
z segmentu tanich hoteli, nie mogliśmy wybrać nic godnego zamieszkania. Zaryzykowaliśmy i poszliśmy do hotelu wymienionego w Lonely Planet.
Co ciekawe, okazał się pusty, czysty, w miarę tani, 105BR za dwójkę
z prysznicem i ciepłą wodą. Tak, to był dobry wybór.
Oczywiście znalazło się wcześniej kilku naganiaczy, którzy chcieli
nam wcisnąć drogie hotele, sprzedać marihuanę, panienki i coś
podobnego - my tradycyjnie, zbesztaliśmy ich po polsku, angielsku,
rosyjsku i niemiecku. Przez ten nasz niewyparzony język, według nich,
nie zdaliśmy egzaminu na prawdziwych rastamanów. Oczywiście zwisało
nam to, a oni dostali jeszcze większy opiernicz. Oj, podoba mi się tutaj.
Po miesiącu jedzenia indżery wreszcie mieliśmy szanse zmienienia menu.
Z włoską okupacją przyszło spaghetti, pizza i kawa z ekspresu. Włosi
się wycofali ale kuchnia została. Zrobiliśmy sobie kulinarny dzień
dziecka. Pizza nie była droga około 8-9 PLN.,a wieczorem pojawiała
się pizza o nazwie fasting food, czyli na cieście wszystko, co ludzie
nie zjedli w ciągu całego dnia. Można było na przykład obok, buraczków
i kapusty znaleźć frytkę, ale ogólnie wszystko było sycące i smaczne,
polane dużą ilością chilli.
Jako, że oprócz kilku kościołów, dwóch muzeów i tysiąca knajp,
Addis Abeba nie ma zbyt dużo do zaproponowania, postanowiliśmy
udać się do muzeum narodowego. Wstęp kosztuje tylko 10BR.
Ekspozycja mieści się na trzech piętrach i w podziemiu.
Pierwsze piętro to ekspozycja kamiennych rzeźb, ozdób z brązu, naczyń,
strojów, broni i mebli pochodzących od czasów antycznych po współczesne.
Drugie piętro to wystawa malarstwa i rzeźby mistrzów etiopskich, zaś
ostatnie piętro to część etnograficzna. Największe skarby kryją się jednak w podziemiach. Są tam szczątki prehistorycznych ssaków, ptaków, gadów oraz najciekawszy eksponat: szczątki naszej przodkini sprzed 4,5 mln lat - Lucy.
Słodkie to imię nadał jej angielski odkrywca, na cześć utworu
"Lucy in the sky of diamond". Ciekawe czy wiedział że Beatlesom chodziło
o LSD??? Ach ci naukowcy!
Po tak mile spędzonym przedpołudniu przyszedł czas na na sprawy
organizacyjne. Poszliśmy do biura Etiopian Air. Mieści się ono w
budynku hotelu Hilton. To chyba największy budynek w mieście ale Paris
Hilton tam nie spotkaliśmy. Dowiedzieliśmy się za to, że najtańszy bilet do
Europy, na koniec marca, kosztuje 800$. Za drogo, nie opłaca się
wracać. Może znajdziemy jakiś czarter z Kenii.
Wieczorem próbowałem wysłać coś na bloga, jednakże transfer o zawrotnej prędkości 0,7kb/s uniemożliwiał otworzenie jakiejkolwiek strony, na otwarcie skrzynki GMAIL poświęciłem 8 minut. TRAGEDIA!!!!! Coś jednak wymyślę :).
gębą, 4,5 miliona ludzi w budynkach z metalu i szkła, czas na
drapacze chmur, autostrady i metro!!!! Czas na Addis Abebę!!!
Jak zwykle zjawiliśmy się przed szósta rano na dworcu, jak zwykle
poranna gimnastyka z akcentem na łokcie i kopnięcia oraz różnego
rodzaju przepychanki i kuksańce. Mamy miejsca w autobusie, plecaki
załadowane na dachu, chciwi, etiopscy naciągacze zrugani przez nas
jak psy, humor dopisuje, bilet za 92BR zakupiony u kierownika
zamieszania, możemy jechać.
Trasa jest asfaltowa – rzadkość – jest więc szansa na krótką drzemkę.
Droga jest długa ale jakoś leci. Niestety, przed stolica musimy
zatrzymywać się na kontrole. Nie wiadomo czego gliniarze szukają
ale robią ogólny kipisz, stoją na dachu, wyrzucają ludziom rzeczy
na ulice, rozpieprzają walizy, istne gestapo.
Etiopczycy się ich boją, ja wręcz odwrotnie, tylko czekam aż postanowią
zrzucić mój plecak z laptopem, a następną rzeczą jaka poleci, będzie
pieprzony gliniarz. Kierowca od razu pokazał, że to nasze plecaki i
tępe gliny obchodziły się z nimi jak z jajkiem. Policjanci we
wszystkich krajach są tacy sami, tępe dupki, które swoje kompleksy, a
szczególnie kompleks niższości chowają za odznaką, i leczą go, wyżywając
się na słabszych.
Z powodu kontroli, w stolicy byliśmy dopiero wieczorem. No cóż, budynków
ze szkła i metalu tu jak na lekarstwo, kilka wieżowców, brak metra ale
są autobusy, reszta to wielka wieś ze swoim niezapomnianym klimatem.
Powiem krótko: sadystycznie pięknie.
Dworzec jest oddalony o 20 minut od Piazza, czyli od centrum.
Tam znajduje się zagłębie hotelowe i tam też zmierzaliśmy. Niestety,
z segmentu tanich hoteli, nie mogliśmy wybrać nic godnego zamieszkania. Zaryzykowaliśmy i poszliśmy do hotelu wymienionego w Lonely Planet.
Co ciekawe, okazał się pusty, czysty, w miarę tani, 105BR za dwójkę
z prysznicem i ciepłą wodą. Tak, to był dobry wybór.
Oczywiście znalazło się wcześniej kilku naganiaczy, którzy chcieli
nam wcisnąć drogie hotele, sprzedać marihuanę, panienki i coś
podobnego - my tradycyjnie, zbesztaliśmy ich po polsku, angielsku,
rosyjsku i niemiecku. Przez ten nasz niewyparzony język, według nich,
nie zdaliśmy egzaminu na prawdziwych rastamanów. Oczywiście zwisało
nam to, a oni dostali jeszcze większy opiernicz. Oj, podoba mi się tutaj.
Po miesiącu jedzenia indżery wreszcie mieliśmy szanse zmienienia menu.
Z włoską okupacją przyszło spaghetti, pizza i kawa z ekspresu. Włosi
się wycofali ale kuchnia została. Zrobiliśmy sobie kulinarny dzień
dziecka. Pizza nie była droga około 8-9 PLN.,a wieczorem pojawiała
się pizza o nazwie fasting food, czyli na cieście wszystko, co ludzie
nie zjedli w ciągu całego dnia. Można było na przykład obok, buraczków
i kapusty znaleźć frytkę, ale ogólnie wszystko było sycące i smaczne,
polane dużą ilością chilli.
Jako, że oprócz kilku kościołów, dwóch muzeów i tysiąca knajp,
Addis Abeba nie ma zbyt dużo do zaproponowania, postanowiliśmy
udać się do muzeum narodowego. Wstęp kosztuje tylko 10BR.
Ekspozycja mieści się na trzech piętrach i w podziemiu.
Pierwsze piętro to ekspozycja kamiennych rzeźb, ozdób z brązu, naczyń,
strojów, broni i mebli pochodzących od czasów antycznych po współczesne.
Drugie piętro to wystawa malarstwa i rzeźby mistrzów etiopskich, zaś
ostatnie piętro to część etnograficzna. Największe skarby kryją się jednak w podziemiach. Są tam szczątki prehistorycznych ssaków, ptaków, gadów oraz najciekawszy eksponat: szczątki naszej przodkini sprzed 4,5 mln lat - Lucy.
Słodkie to imię nadał jej angielski odkrywca, na cześć utworu
"Lucy in the sky of diamond". Ciekawe czy wiedział że Beatlesom chodziło
o LSD??? Ach ci naukowcy!
Po tak mile spędzonym przedpołudniu przyszedł czas na na sprawy
organizacyjne. Poszliśmy do biura Etiopian Air. Mieści się ono w
budynku hotelu Hilton. To chyba największy budynek w mieście ale Paris
Hilton tam nie spotkaliśmy. Dowiedzieliśmy się za to, że najtańszy bilet do
Europy, na koniec marca, kosztuje 800$. Za drogo, nie opłaca się
wracać. Może znajdziemy jakiś czarter z Kenii.
Wieczorem próbowałem wysłać coś na bloga, jednakże transfer o zawrotnej prędkości 0,7kb/s uniemożliwiał otworzenie jakiejkolwiek strony, na otwarcie skrzynki GMAIL poświęciłem 8 minut. TRAGEDIA!!!!! Coś jednak wymyślę :).
niedziela, 17 stycznia 2010
Dire Dawa - niespodziewana odmiana
Zwijaliśmy się z Hararu koło południa. Nie było co dłużej tam siedzieć
i odpowiadać na zaczepki naćpanych gości. Busem dojechaliśmy do Dire
Dawa. Jest to drugie co do wielkości miasto Etiopii. Na dworcu
dowiedziałem się że bus do Addis Abeby odjeżdża o czwartej rano i
kosztuje 92BR. Z racji tak wczesnego wstawania, nie szukaliśmy daleko
noclegu i zamelinowaliśmy się w najbliższym hotelu za 50BR.
Była sobota i zaczynało nam drastycznie brakować gotówki. Okoliczne
banki były pozamykane, więc poradzono nam żeby udać się na Tajwan
Market i tam popytać. Nie było wyboru, czas było ruszać. Market, dosyć
duży, zajmował się przede wszystkim handlem tekstyliami. Nie mieliśmy
problemu z wymienieniem 20 Euro. Ruszyliśmy dalej wzdłuż wyschniętej
rzeki, w korycie której ludzie zrobili sobie toaletę i wysypisko śmieci.
Smród był nieznośny, a do tego wszędzie latały sępy.
Szliśmy i szliśmy, aż znaleźliśmy się w centrum miasta. Okazało się ono
bardzo miłe i sto razy ładniejsze od Hararu, uroku dodawała mu parterowa,
kolonialna zabudowa.
Na końcu głównej uliczki znajdował się targ.
Pomimo, iż tu ludzie także żuli czat, nie było tylu nachalnych,
naćpanych kretynów. Ogólne wrażenie było bardzo miłe, w dodatku
nie spotkaliśmy tu żadnych turystów. Znaleźliśmy za to czynne banki i
wymieniliśmy jeszcze trochę pieniędzy. Poszlajaliśmy się trochę po mieście, wieczorkiem wypiliśmy piwko i poszliśmy wcześnie spać.
Jutro Addis Abeba!
i odpowiadać na zaczepki naćpanych gości. Busem dojechaliśmy do Dire
Dawa. Jest to drugie co do wielkości miasto Etiopii. Na dworcu
dowiedziałem się że bus do Addis Abeby odjeżdża o czwartej rano i
kosztuje 92BR. Z racji tak wczesnego wstawania, nie szukaliśmy daleko
noclegu i zamelinowaliśmy się w najbliższym hotelu za 50BR.
Była sobota i zaczynało nam drastycznie brakować gotówki. Okoliczne
banki były pozamykane, więc poradzono nam żeby udać się na Tajwan
Market i tam popytać. Nie było wyboru, czas było ruszać. Market, dosyć
duży, zajmował się przede wszystkim handlem tekstyliami. Nie mieliśmy
problemu z wymienieniem 20 Euro. Ruszyliśmy dalej wzdłuż wyschniętej
rzeki, w korycie której ludzie zrobili sobie toaletę i wysypisko śmieci.
Smród był nieznośny, a do tego wszędzie latały sępy.
Szliśmy i szliśmy, aż znaleźliśmy się w centrum miasta. Okazało się ono
bardzo miłe i sto razy ładniejsze od Hararu, uroku dodawała mu parterowa,
kolonialna zabudowa.
Na końcu głównej uliczki znajdował się targ.
Pomimo, iż tu ludzie także żuli czat, nie było tylu nachalnych,
naćpanych kretynów. Ogólne wrażenie było bardzo miłe, w dodatku
nie spotkaliśmy tu żadnych turystów. Znaleźliśmy za to czynne banki i
wymieniliśmy jeszcze trochę pieniędzy. Poszlajaliśmy się trochę po mieście, wieczorkiem wypiliśmy piwko i poszliśmy wcześnie spać.
Jutro Addis Abeba!
piątek, 15 stycznia 2010
Harrar - gdzie ta magia???
Z Lalibeli kierowaliśmy się w stronę Hararu. Jest on trochę na uboczu,
z dala od głównych dróg. Pierwszego dnia udało nam się dojechać
do miasta Dese (61BR). Tam znaleźliśmy nocleg z widokiem na dworzec
autobusowy. Istniała też możliwość pojechania ciężarówką do Addis Abeby,
ale musielibyśmy wówczas robić kółko. Postanowiliśmy rano ruszyć
do wioski Mille i tam złapać stopa do Awash.
Rano obudził nas portier wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy potok
ludzi kierujący się do setki autobusów. Szybciutko zlecieliśmy na dół,
mieliśmy szczęście, nie było wielu chętnych udających się w naszym
kierunku, większość jechała do stolicy.
Podróż trwała 5 godzin, czas ostrej męczarni w kurzu i bez asfaltu.
Wysadzono nas na skrzyżowaniu. Tam setki, jak nie tysiące ciężarówek
kursuje na trasie Dżibuti - Addis Abeba i z powrotem. To była nasza
jedyna szansa. Nawet się nie zorientowaliśmy kiedy jakiś miejscowy
złapał nam tira do Awash. Kierowca okazał się miłym gościem,
nieźle jak na miejscowe warunki mówiącym po angielsku. Skasował nas
tylko po 100BR za drogę, wyszło więc taniej niż autobus.
Ruszyliśmy, przed nami ponad 300 km przez pustynię. Widoki dokoła
naprawdę piękne.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy ciepłych źródłach na kąpiel. Dopiero koło
18tej byliśmy u celu. Wykończeni, znaleźliśmy nocleg i poszliśmy spać,
mimo że za płotem była dyskoteka.
Rano nie było żadnego transportu do Hararu więc został nam tylko
minibus. Dojechaliśmy po 7 godzinach z 2 przesiadkami za 100BR.
I już zaczęło mi się nie podobać. Przypomniał mi się Luksor,
pełno naganiaczy, ludzie nauczyli się oszukiwać widząc turystę,
ogólny niesmak. W dodatku na ulicach leżą setki, jeśli nie tysiące ludzi
naćpanych czatem, nic nie możesz załatwić bo wszyscy są tak naćpani,
że nie wiesz co do ciebie mówią, ogólna masakra.
Znaleźliśmy jakiś tani hotel z prysznicem obsługującym kilka okolicznych
hoteli, na dodatek płatnym ale nikt nam o tym nie mówił.
Wieczorem poszliśmy oglądać karmienie Hien. Od razu przyczepił się
jakiś "darmowy" przewodnik. Karmienie hien to tandetna cepelia,
dobra dla durnych turystów. Na koniec stwierdzili, że skasują nas
po 100BR za osobę, nie daliśmy się wycyckać, Bartek zapłacił 50 BR,
a ja za tą tandetę chciałem kolesiowi złamać nos.
Dosyć Hararu! Dno, dno, dno!
Coś takiego jak karmienie hien powinno być darmową wizytówką miasta,
jak hejnał z wieży kościoła Mariackiego, a nie tandetnym pseudoteatrem.
Rano ruszyliśmy pooglądać miasto. Różni się ono od typowych
afrykańskich miasto-wiosek. Jest całe za murami, poprzecinane malutkimi
uliczkami, wszystkie budynki są parterowe lub piętrowe. Jest to typowy
przykład architektury arabskiej.
Jeżeli nikomu nie przeszkadza panujący smrodek i setki tysięcy kup
ludzkich na każdym kroku, to naprawdę fajne miejsce. Ja jednak
cieszyłem się, że stąd wyjeżdżam. Na zakończenie jeszcze próbowano nas
naciąć na 40BR w hotelu. Sorry, ale mam negatywny stosunek do tego miasta.
z dala od głównych dróg. Pierwszego dnia udało nam się dojechać
do miasta Dese (61BR). Tam znaleźliśmy nocleg z widokiem na dworzec
autobusowy. Istniała też możliwość pojechania ciężarówką do Addis Abeby,
ale musielibyśmy wówczas robić kółko. Postanowiliśmy rano ruszyć
do wioski Mille i tam złapać stopa do Awash.
Rano obudził nas portier wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy potok
ludzi kierujący się do setki autobusów. Szybciutko zlecieliśmy na dół,
mieliśmy szczęście, nie było wielu chętnych udających się w naszym
kierunku, większość jechała do stolicy.
Podróż trwała 5 godzin, czas ostrej męczarni w kurzu i bez asfaltu.
Wysadzono nas na skrzyżowaniu. Tam setki, jak nie tysiące ciężarówek
kursuje na trasie Dżibuti - Addis Abeba i z powrotem. To była nasza
jedyna szansa. Nawet się nie zorientowaliśmy kiedy jakiś miejscowy
złapał nam tira do Awash. Kierowca okazał się miłym gościem,
nieźle jak na miejscowe warunki mówiącym po angielsku. Skasował nas
tylko po 100BR za drogę, wyszło więc taniej niż autobus.
Ruszyliśmy, przed nami ponad 300 km przez pustynię. Widoki dokoła
naprawdę piękne.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy ciepłych źródłach na kąpiel. Dopiero koło
18tej byliśmy u celu. Wykończeni, znaleźliśmy nocleg i poszliśmy spać,
mimo że za płotem była dyskoteka.
Rano nie było żadnego transportu do Hararu więc został nam tylko
minibus. Dojechaliśmy po 7 godzinach z 2 przesiadkami za 100BR.
I już zaczęło mi się nie podobać. Przypomniał mi się Luksor,
pełno naganiaczy, ludzie nauczyli się oszukiwać widząc turystę,
ogólny niesmak. W dodatku na ulicach leżą setki, jeśli nie tysiące ludzi
naćpanych czatem, nic nie możesz załatwić bo wszyscy są tak naćpani,
że nie wiesz co do ciebie mówią, ogólna masakra.
Znaleźliśmy jakiś tani hotel z prysznicem obsługującym kilka okolicznych
hoteli, na dodatek płatnym ale nikt nam o tym nie mówił.
Wieczorem poszliśmy oglądać karmienie Hien. Od razu przyczepił się
jakiś "darmowy" przewodnik. Karmienie hien to tandetna cepelia,
dobra dla durnych turystów. Na koniec stwierdzili, że skasują nas
po 100BR za osobę, nie daliśmy się wycyckać, Bartek zapłacił 50 BR,
a ja za tą tandetę chciałem kolesiowi złamać nos.
Dosyć Hararu! Dno, dno, dno!
Coś takiego jak karmienie hien powinno być darmową wizytówką miasta,
jak hejnał z wieży kościoła Mariackiego, a nie tandetnym pseudoteatrem.
Rano ruszyliśmy pooglądać miasto. Różni się ono od typowych
afrykańskich miasto-wiosek. Jest całe za murami, poprzecinane malutkimi
uliczkami, wszystkie budynki są parterowe lub piętrowe. Jest to typowy
przykład architektury arabskiej.
Jeżeli nikomu nie przeszkadza panujący smrodek i setki tysięcy kup
ludzkich na każdym kroku, to naprawdę fajne miejsce. Ja jednak
cieszyłem się, że stąd wyjeżdżam. Na zakończenie jeszcze próbowano nas
naciąć na 40BR w hotelu. Sorry, ale mam negatywny stosunek do tego miasta.
wtorek, 12 stycznia 2010
Cuda Lalibeli
Do Lalibeli dojechaliśmy z całonocnym przystankiem w dziurze o
nazwie Welda. Bilet do tego miasta kosztował 69BR. Stamtąd można się
dostać minibusem za 80BR lub porannym autobusem za 50BR.
Doszliśmy do wniosku, że i tak będziemy tam za późno i zmarnujemy
jeden dzień. Ruszyliśmy więc rano. Autobus miał ruszyć o szóstej
ale nie był do końca pełny, więc udało się ruszyć dopiero koło 9tej.
Razem z nami jechał także sześćdziesięciukilku letni londyńczyk Naigel,
który Afrykę przemierzał na rowerze ale miał już dosyć górek,
braku asfaltu i dzieciarni rzucającej w niego kamieniami, wybrał więc
transport publiczny.
Podróż trwała 6 godzin, jak zwykle, jak to jest tu w zwyczaju,
z półgodzinną przerwą na śniadanie. To bardzo miły zwyczaj, szczególnie
gdy się jest od czwartej na nogach.
Znalezienie taniego noclegu w Lalibeli nie jest łatwe. Ceny zaczynają
się od 100BR. Mieliśmy szczęście, że było już po świętach i w hotelach
były pustki. Nasz wybór padł w końcu na baraki "hotelu" Kademt. Po
negocjacjach udało się nam zbić cenę do 40BR. Nie wiedziałem jeszcze
wtedy że był to najgorszy z możliwych wyborów. Nie chodzi o atmosferę
i obsługę, bo ta była naprawdę miła, nawet nie chodzi o śmierdzącą
dziurę w ziemi pod dumną nazwą toaleta. Chodzi o nieprzeliczalną ilość
robactwa, która gnieździła się pod materacem, w ścianach, na klepisku i
bóg wie gdzie jeszcze. Po dwóch nocach na samej twarzy i szyi miałem
ponad 50 ugryzień po pchłach, nie zliczę ile było na rękach, nogach,
brzuchu i nawet dupsku, mimo że byłem szczelnie opatulony w śpiwór. Nic
to, takie są uroki taniego podróżowania. Pierwszy dzień odpuściliśmy
sobie ze zwiedzaniem, było już późno,
jedyne co, to kupiliśmy bilet, który jest ważny
przez 4 dni i kosztuje 300BR. Wydaje się iż to drogo jak na etiopskie warunki ale jak się okazało następnego dnia, warte było każdych pieniędzy.
Na zwiedzanie ruszyliśmy o 7 rano. „Kościoły wykute w skale” - brzmiało dziwnie i intrygująco.
Na początku myślałem, że są to
kościoły w jaskiniach, jednakże jak się okazało, są to całe monastyry, tylko
zamiast wybudowane kamień na kamieniu, w całości wydarte górze.
Wszystko jest pogrupowane w trzech miejscach oddalonych od siebie o
kilka minut drogi. Jako że byliśmy tam wcześnie rano, trafiliśmy na
poranne modlitwy. Dało się wyczuć prawdziwie magiczny klimat.
W pierwszej grupie było 5 kościołów, w drugim miejscu był tylko jeden
ale wykuty w kształcie krzyża. Naprawdę - coś cudownego.
Wnętrze urokiem nie powalało na kolana, za to cała okolica była
porażająco piękna. Jako że cały kościół był wykuty ze skały,
w jego ścianach znajdowały się wykute groby, w jednym z nich
nadal spoczywały szczątki mnicha.
Ostatnia grupa pięciu kościołów leżała troszkę na uboczu. Oczywiście, oprócz monastyrów skalnych, równie pięknych jak poprzednie, było tam coś co naprawdę mnie poruszyło. Cała obszar poprzecinany jest labiryntami, w których można się zgubić, oczywiście jest to tylko wrażenie, gdyż łatwo stamtąd wyjść ale i tak klimat jest niesamowity.
Całe zwiedzanie zakończyliśmy o 12tej, kiedy wszystkie kościoły są zamykane na dwie godziny, żeby modlący się od rana mnisi mogli
coś zjeść. My również poszliśmy w ich ślady, zjedliśmy dobrą indżerę oraz słodką herbatę o smaku goździka o nazwie szaj.
nazwie Welda. Bilet do tego miasta kosztował 69BR. Stamtąd można się
dostać minibusem za 80BR lub porannym autobusem za 50BR.
Doszliśmy do wniosku, że i tak będziemy tam za późno i zmarnujemy
jeden dzień. Ruszyliśmy więc rano. Autobus miał ruszyć o szóstej
ale nie był do końca pełny, więc udało się ruszyć dopiero koło 9tej.
Razem z nami jechał także sześćdziesięciukilku letni londyńczyk Naigel,
który Afrykę przemierzał na rowerze ale miał już dosyć górek,
braku asfaltu i dzieciarni rzucającej w niego kamieniami, wybrał więc
transport publiczny.
Podróż trwała 6 godzin, jak zwykle, jak to jest tu w zwyczaju,
z półgodzinną przerwą na śniadanie. To bardzo miły zwyczaj, szczególnie
gdy się jest od czwartej na nogach.
Znalezienie taniego noclegu w Lalibeli nie jest łatwe. Ceny zaczynają
się od 100BR. Mieliśmy szczęście, że było już po świętach i w hotelach
były pustki. Nasz wybór padł w końcu na baraki "hotelu" Kademt. Po
negocjacjach udało się nam zbić cenę do 40BR. Nie wiedziałem jeszcze
wtedy że był to najgorszy z możliwych wyborów. Nie chodzi o atmosferę
i obsługę, bo ta była naprawdę miła, nawet nie chodzi o śmierdzącą
dziurę w ziemi pod dumną nazwą toaleta. Chodzi o nieprzeliczalną ilość
robactwa, która gnieździła się pod materacem, w ścianach, na klepisku i
bóg wie gdzie jeszcze. Po dwóch nocach na samej twarzy i szyi miałem
ponad 50 ugryzień po pchłach, nie zliczę ile było na rękach, nogach,
brzuchu i nawet dupsku, mimo że byłem szczelnie opatulony w śpiwór. Nic
to, takie są uroki taniego podróżowania. Pierwszy dzień odpuściliśmy
sobie ze zwiedzaniem, było już późno,
jedyne co, to kupiliśmy bilet, który jest ważny
przez 4 dni i kosztuje 300BR. Wydaje się iż to drogo jak na etiopskie warunki ale jak się okazało następnego dnia, warte było każdych pieniędzy.
Na zwiedzanie ruszyliśmy o 7 rano. „Kościoły wykute w skale” - brzmiało dziwnie i intrygująco.
Na początku myślałem, że są to
kościoły w jaskiniach, jednakże jak się okazało, są to całe monastyry, tylko
zamiast wybudowane kamień na kamieniu, w całości wydarte górze.
Wszystko jest pogrupowane w trzech miejscach oddalonych od siebie o
kilka minut drogi. Jako że byliśmy tam wcześnie rano, trafiliśmy na
poranne modlitwy. Dało się wyczuć prawdziwie magiczny klimat.
W pierwszej grupie było 5 kościołów, w drugim miejscu był tylko jeden
ale wykuty w kształcie krzyża. Naprawdę - coś cudownego.
Wnętrze urokiem nie powalało na kolana, za to cała okolica była
porażająco piękna. Jako że cały kościół był wykuty ze skały,
w jego ścianach znajdowały się wykute groby, w jednym z nich
nadal spoczywały szczątki mnicha.
Ostatnia grupa pięciu kościołów leżała troszkę na uboczu. Oczywiście, oprócz monastyrów skalnych, równie pięknych jak poprzednie, było tam coś co naprawdę mnie poruszyło. Cała obszar poprzecinany jest labiryntami, w których można się zgubić, oczywiście jest to tylko wrażenie, gdyż łatwo stamtąd wyjść ale i tak klimat jest niesamowity.
Całe zwiedzanie zakończyliśmy o 12tej, kiedy wszystkie kościoły są zamykane na dwie godziny, żeby modlący się od rana mnisi mogli
coś zjeść. My również poszliśmy w ich ślady, zjedliśmy dobrą indżerę oraz słodką herbatę o smaku goździka o nazwie szaj.
niedziela, 10 stycznia 2010
Mekele - poszukiwanie drogi na pustynię
Z Aksum ruszyliśmy w kierunku miasta Mekele (bilet 59BR).
Według naszego przewodnika właśnie tam znajdują się biura,
które organizują wyjazdy na Depresję Danakil.
Podobno jest to jedno z najcieplejszych miejsc na świecie,
a zarazem jedno z najciekawszych. Problemem było to, że przyjechaliśmy
w sobotę w południe.
Po długich, żmudnych poszukiwaniach udało nam się namierzyć biuro
informacji turystycznej, niestety zamknięte.
Chodziliśmy po wielkich hotelach z nadzieją że tam znajdziemy
biuro turystyczne ale jak się można domyślić wycieczka okazała się
bezcelowa. Ostatnim typem był hotel Axum, w którym podobno ktoś coś wie. Zrezygnowaliśmy po 4 godzinach bezskutecznych poszukiwań.
Trzeba jednak przyznać, iż przyjazd do tego miasta nie okazał się
całkowitą klapą. W naszym hotelu zatrzymała się parka Brytyjczyków
zdążająca w stronę Kairu, dzięki czemu dokonaliśmy wymiany barterowej,
nasza mapa Egiptu za ich przewodnik po Kenii, Ugandzie i Tanzanii.
Teraz tamte tereny nam nie straszne.
Według naszego przewodnika właśnie tam znajdują się biura,
które organizują wyjazdy na Depresję Danakil.
Podobno jest to jedno z najcieplejszych miejsc na świecie,
a zarazem jedno z najciekawszych. Problemem było to, że przyjechaliśmy
w sobotę w południe.
Po długich, żmudnych poszukiwaniach udało nam się namierzyć biuro
informacji turystycznej, niestety zamknięte.
Chodziliśmy po wielkich hotelach z nadzieją że tam znajdziemy
biuro turystyczne ale jak się można domyślić wycieczka okazała się
bezcelowa. Ostatnim typem był hotel Axum, w którym podobno ktoś coś wie. Zrezygnowaliśmy po 4 godzinach bezskutecznych poszukiwań.
Trzeba jednak przyznać, iż przyjazd do tego miasta nie okazał się
całkowitą klapą. W naszym hotelu zatrzymała się parka Brytyjczyków
zdążająca w stronę Kairu, dzięki czemu dokonaliśmy wymiany barterowej,
nasza mapa Egiptu za ich przewodnik po Kenii, Ugandzie i Tanzanii.
Teraz tamte tereny nam nie straszne.
czwartek, 7 stycznia 2010
Aksum
W Aksum spędziliśmy 2 dni. Jak większość dotychczas odwiedzanych
mieścin tak i ta jest bardzo mała. Zapoznanie się z topografią nie
sprawia żadnego problemu gdyż są tu tylko dwie, krzyżujące się
ze sobą główne drogi. Trafiliśmy tutaj w czasie etiopskiego
Bożego Narodzenia. Etiopczycy obchodzą go tak jak wyznawcy
prawosławia, około dwóch tygodni po naszych Świętach.
W ogóle czasem tutaj jest dosyć dziwacznie, kończy się właśnie
kwiecień roku 2002. Jak by na to nie patrzeć jestem młodszy o 8 lat,
a co więcej tak właśnie się czuje :).
Podobny problem występuje z godzinami. U Etiopczyków godzina pierwsza
to nasza szósta rano. Ma to nawet sens, o pierwszej godzinie zaczyna
się życie a o 12tej się kończy. O pierwszej ludzie idą pracować, a
wszystkie autobusy ruszają w swoje trasy. Tak to sobie sprytnie
wykombinowali.
Wracając do Aksum. Głównym celem wszystkich wycieczek zmierzających
w tym kierunku są kamienne obeliski, stele, z których największa ma
33 m.To właśnie największa jest rozbita na 3 części.
W czasie okupacji Abisynii przez Włochy, faszystowski rząd "pożyczył"
sobie ją i dopiero kilka lat temu wróciła z powrotem na swoje pierwotne miejsce. O tym fakcie przypominają plakaty wychwalające wieczną przyjaźń między narodem włoskim i etiopskim.
W cenę biletu, 50BR, wliczone jest także zwiedzanie katakumb
znajdujących się pod obeliskami oraz ruiny pałacu Królowej Saby,
a także wielki głaz znajdujący się 6 km za miastem z wyrytym lwem.
Cóż, można to sobie darować, a stele w zupełności wystarczy obejrzeć
zza ogrodzenia. Kolejną atrakcją miasta jest muzeum i kościół
St. Mary Of Zion - wstęp 120BR. Akurat to miejsce naprawdę warto odwiedzić.
mieścin tak i ta jest bardzo mała. Zapoznanie się z topografią nie
sprawia żadnego problemu gdyż są tu tylko dwie, krzyżujące się
ze sobą główne drogi. Trafiliśmy tutaj w czasie etiopskiego
Bożego Narodzenia. Etiopczycy obchodzą go tak jak wyznawcy
prawosławia, około dwóch tygodni po naszych Świętach.
W ogóle czasem tutaj jest dosyć dziwacznie, kończy się właśnie
kwiecień roku 2002. Jak by na to nie patrzeć jestem młodszy o 8 lat,
a co więcej tak właśnie się czuje :).
Podobny problem występuje z godzinami. U Etiopczyków godzina pierwsza
to nasza szósta rano. Ma to nawet sens, o pierwszej godzinie zaczyna
się życie a o 12tej się kończy. O pierwszej ludzie idą pracować, a
wszystkie autobusy ruszają w swoje trasy. Tak to sobie sprytnie
wykombinowali.
Wracając do Aksum. Głównym celem wszystkich wycieczek zmierzających
w tym kierunku są kamienne obeliski, stele, z których największa ma
33 m.To właśnie największa jest rozbita na 3 części.
W czasie okupacji Abisynii przez Włochy, faszystowski rząd "pożyczył"
sobie ją i dopiero kilka lat temu wróciła z powrotem na swoje pierwotne miejsce. O tym fakcie przypominają plakaty wychwalające wieczną przyjaźń między narodem włoskim i etiopskim.
W cenę biletu, 50BR, wliczone jest także zwiedzanie katakumb
znajdujących się pod obeliskami oraz ruiny pałacu Królowej Saby,
a także wielki głaz znajdujący się 6 km za miastem z wyrytym lwem.
Cóż, można to sobie darować, a stele w zupełności wystarczy obejrzeć
zza ogrodzenia. Kolejną atrakcją miasta jest muzeum i kościół
St. Mary Of Zion - wstęp 120BR. Akurat to miejsce naprawdę warto odwiedzić.
poniedziałek, 4 stycznia 2010
Pożegnanie z górami
Pozostał nam cały dzień pobytu w Debarku. Nie da się ukryć, że jest to
świetna baza wypadowa w góry ale nic poza tym. Dwie ulice na krzyż,
dworzec autobusowy, kilka hoteli, parę knajp, targ i tyle. Można zanudzić się na śmierć. Postanowiliśmy dzień spędzić po gospodarsku. Wykąpaliśmy się w hotelu u chłopaków, przepraliśmy ciuchy,
poobrabialiśmy fotki, a mnie udało się dokończyć pisanie bloga.
Niestety Internet tutaj nie działa i pewnie tekst ten dotrze do was z
kilkutygodniowym opóźnieniem, wysłany gdzieś ze stolicy.
Jeżeli ktoś będzie miał problemy z opuszczeniem miasta, transport
może załatwić, oczywiście za wyższą cenę, recepcjonista z
Hotelu Imet Gogo.
Część ekipy się na to zdecydowała i tak Czapla, Mariusz i Marta
pojechali do Aksum wraz z rowerami za 600BR. My ruszyliśmy
następnego dnia.
Gold się dobrze spisał i przyjechał z naszymi biletami. Bilet do Silase
(nie ma bezpośredniego połączenia z Debarku do Aksum) kosztował 76BR,
stamtąd do samego Aksum dojechaliśmy za 26BR. Na miejscu byliśmy po 21ej, znaleźliśmy koło dworca tani hotel z miłą knajpką, dobrą kuchnią i
chłodnym piwem za 60BR.
świetna baza wypadowa w góry ale nic poza tym. Dwie ulice na krzyż,
dworzec autobusowy, kilka hoteli, parę knajp, targ i tyle. Można zanudzić się na śmierć. Postanowiliśmy dzień spędzić po gospodarsku. Wykąpaliśmy się w hotelu u chłopaków, przepraliśmy ciuchy,
poobrabialiśmy fotki, a mnie udało się dokończyć pisanie bloga.
Niestety Internet tutaj nie działa i pewnie tekst ten dotrze do was z
kilkutygodniowym opóźnieniem, wysłany gdzieś ze stolicy.
Jeżeli ktoś będzie miał problemy z opuszczeniem miasta, transport
może załatwić, oczywiście za wyższą cenę, recepcjonista z
Hotelu Imet Gogo.
Część ekipy się na to zdecydowała i tak Czapla, Mariusz i Marta
pojechali do Aksum wraz z rowerami za 600BR. My ruszyliśmy
następnego dnia.
Gold się dobrze spisał i przyjechał z naszymi biletami. Bilet do Silase
(nie ma bezpośredniego połączenia z Debarku do Aksum) kosztował 76BR,
stamtąd do samego Aksum dojechaliśmy za 26BR. Na miejscu byliśmy po 21ej, znaleźliśmy koło dworca tani hotel z miłą knajpką, dobrą kuchnią i
chłodnym piwem za 60BR.
niedziela, 3 stycznia 2010
Dobre rady Wujka Dobra Rada
W góry warto brać zimowy śpiwór, rękawiczki, czapkę, kalesony i ciepłe
ciuchy. Nie można zapomnieć o tabletkach do oczyszczania wody lub o
filtrze. Powietrze jest suche, oddycha się ustami, warto wziąć jakąś
pomadkę do ust bo wargi pękają i krwawią. Dobrze jest mieć okulary
przeciwsłoneczne i krem z jakimś dobrym filtrem UV. Pieniądze
najlepiej rozmienić po 1,5,10 BR, dla nich 100BR to miesięczny zarobek.
Zapasowe akumulatorki do aparatu bardzo się przydają, prądu po prostu w
górach nie ma.
Powodzenia
ciuchy. Nie można zapomnieć o tabletkach do oczyszczania wody lub o
filtrze. Powietrze jest suche, oddycha się ustami, warto wziąć jakąś
pomadkę do ust bo wargi pękają i krwawią. Dobrze jest mieć okulary
przeciwsłoneczne i krem z jakimś dobrym filtrem UV. Pieniądze
najlepiej rozmienić po 1,5,10 BR, dla nich 100BR to miesięczny zarobek.
Zapasowe akumulatorki do aparatu bardzo się przydają, prądu po prostu w
górach nie ma.
Powodzenia
Góry Semien - powrót
Nie spiesząc się zwijamy obóz i ruszamy do Chiro Leba. My, zdobywcy
najwyższego szczytu Etiopii, których nie przestraszy żadne podejście,
żadna góra, żadna przełęcz. Trasę powrotną robimy w półtorej godziny.
Jesteśmy na tyle wcześnie, że jest jeszcze czas na zjedzenie indżery i
wypicie piwka. Uznaliśmy z Bartkiem, że warto postawić jedzenie i piwko
skautom, za czas który spędzili z nami. Po jedzeniu, przyszedł czas na
przekonanie ich, iż jedziemy jednak ciężarówką, wbrew regułom
obowiązującym w Parku. Pomógł nam oczywiście kucharz, który przez przypadek przechodził obok - jak mówiłem - magik!!!
Skauci nie byli zadowoleni z tego pomysłu. Zgodzili się tylko żebyśmy
dojechali do pierwszego obozu. OK, lepsze to niż nic.
O 13tej podjechały ciężarówki, Mariusz zaczął ostre negocjacje, cena wyjściowa 2000BR za naszą szóstkę, skautów i tragarza jest zupełnie nie do przyjęcia. Po ogólnych przepychankach, wsiadaniu i zsiadaniu z auta zbiliśmy cenę do 800BR ale możemy dojechać tylko do obozu nr 1.
Ruszyliśmy krętą, utwardzaną drogą na pace ciężarówki marki ISUZU.
Serpentyny wiły się najpierw pod górę, a potem ostro w dół. Na pace trzęsło jak cholera, wszędzie kurz, nie było to dobre miejsce do prowadzenia konwersacji ale mimo wszystko próbowaliśmy rozmawiać z
miejscowymi. Pomimo, że to tylko 30 km, jechaliśmy około godziny. Po drodze, w obozie Chennek, wzięliśmy jednego z naszych tragarzy, który nie zrozumiał, że ma poczekać w Chiro Leba. Niestety, przez to nadzialiśmy się na przewodników innych wycieczek, którzy kazali kierowcy wyrzucić nas przed obozem nr 1, mimo że ten wcześniej wyraził chęć podrzucenia nas do Debark za dodatkowe 300BR. Przewodnicy dostają sutą prowizję od właścicieli vanów, które mogą zwozić turystów z gór. Z wioski, z której ruszyliśmy, przewóz kosztuje około 2500BR, nas wysadzono przed obozem Sankaber. Zostało 35 km marszu, nie ma szans żebyśmy doszli przed zmrokiem, dochodziła już prawie 15ta. Trzeba było postąpić ostro. Zatrzymaliśmy kolejną ciężarówkę, tym razem negocjacje prowadził Jacek. Kierowca zgodził się nas zawieźć za 400BR. Została jeszcze kwestia skautów, którzy nijak nie chcieli się zgodzić żebyśmy pojechali autem.
Wymogli na nas łapówę, po stówie na każdego. I tak mieliśmy im dać bonus więc nie było problemu. Dostaliby na pewno więcej po powrocie ale przekombinowali - ich strata. Bez problemu przejechaliśmy przez bramki Parku i po pół godzinie byliśmy w Debark.
Marta, Czapla i Aron zamelinowali się w jednym z droższych hoteli
Imet Gogo (dwójka 160BR). Powitali nas na werandzie. Hotel może drogi
ale piwko za 6BR. Byliśmy zmęczeni, chcieliśmy jak najszybciej
odmeldować się w biurze Parku, zmyć z siebie kurz z całej podróży,
napić się piwa i odespać. Niestety, kłamstwo ma krótkie nogi, nasi
skauci wygadali się, że byliśmy na Ras Dashen i musieliśmy dopłacić za
2 dodatkowe dni, bo inaczej nie dostalibyśmy własnych rzeczy.
Nie było co się kłócić, wywaliliśmy po 2 stówy – trudno, spodziewaliśmy
się tego. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby kolejny warszawski kmiot,
Aron, nie zaczął robić bydło. Nie musiał dopłacać ale chciał pokazać kim to
on nie jest, zaczął się włamywać do schowka gdzie były nasze rzeczy.
Wszyscy wybiegli, wartownik przeładował kałacha. My także wybiegliśmy
ale nie po to by ratować ale zabić gnoja. Aron zaczął się wymądrzać,
straszyć polską ambasadą, policją i cholera wie czym jeszcze.
Wszystkim puściły nerwy, nawet najspokojniejszemu na tym wyjeździe
Krzyśkowi. Mieliśmy naprawdę dość, a ten przemądrzały dupek dalej swoje,
o zasadzie domniemanej niewinności i jakieś inne, zupełnie kosmiczne pierdoły.
Było nam naprawdę za niego wstyd. Przepychanka trwała z pół godziny.
Gdy już emocje opadły, okazało się że zepsuł zamek i musimy dopłacić
kolejne 200BR za naprawę. Awantura zaczęła się od początku. W końcu
Krzysiek ze swojej kieszeni wyłożył dwie stówy, bo Aron nie poczuwał się
do winy. Naprawa trwała kolejne pół godziny. Zmarnowaliśmy więc prawie
2 godziny przez idiotę. Zrobiła się noc, zadzwoniliśmy do Golda, żeby
załatwił nam bilety na jutro, niestety było już za późno. Zamelinowaliśmy się
z Bartkiem w najtańszym z możliwych hoteli za 25BR, nie zależało nam
na standardzie tylko na odpoczynku.
najwyższego szczytu Etiopii, których nie przestraszy żadne podejście,
żadna góra, żadna przełęcz. Trasę powrotną robimy w półtorej godziny.
Jesteśmy na tyle wcześnie, że jest jeszcze czas na zjedzenie indżery i
wypicie piwka. Uznaliśmy z Bartkiem, że warto postawić jedzenie i piwko
skautom, za czas który spędzili z nami. Po jedzeniu, przyszedł czas na
przekonanie ich, iż jedziemy jednak ciężarówką, wbrew regułom
obowiązującym w Parku. Pomógł nam oczywiście kucharz, który przez przypadek przechodził obok - jak mówiłem - magik!!!
Skauci nie byli zadowoleni z tego pomysłu. Zgodzili się tylko żebyśmy
dojechali do pierwszego obozu. OK, lepsze to niż nic.
O 13tej podjechały ciężarówki, Mariusz zaczął ostre negocjacje, cena wyjściowa 2000BR za naszą szóstkę, skautów i tragarza jest zupełnie nie do przyjęcia. Po ogólnych przepychankach, wsiadaniu i zsiadaniu z auta zbiliśmy cenę do 800BR ale możemy dojechać tylko do obozu nr 1.
Ruszyliśmy krętą, utwardzaną drogą na pace ciężarówki marki ISUZU.
Serpentyny wiły się najpierw pod górę, a potem ostro w dół. Na pace trzęsło jak cholera, wszędzie kurz, nie było to dobre miejsce do prowadzenia konwersacji ale mimo wszystko próbowaliśmy rozmawiać z
miejscowymi. Pomimo, że to tylko 30 km, jechaliśmy około godziny. Po drodze, w obozie Chennek, wzięliśmy jednego z naszych tragarzy, który nie zrozumiał, że ma poczekać w Chiro Leba. Niestety, przez to nadzialiśmy się na przewodników innych wycieczek, którzy kazali kierowcy wyrzucić nas przed obozem nr 1, mimo że ten wcześniej wyraził chęć podrzucenia nas do Debark za dodatkowe 300BR. Przewodnicy dostają sutą prowizję od właścicieli vanów, które mogą zwozić turystów z gór. Z wioski, z której ruszyliśmy, przewóz kosztuje około 2500BR, nas wysadzono przed obozem Sankaber. Zostało 35 km marszu, nie ma szans żebyśmy doszli przed zmrokiem, dochodziła już prawie 15ta. Trzeba było postąpić ostro. Zatrzymaliśmy kolejną ciężarówkę, tym razem negocjacje prowadził Jacek. Kierowca zgodził się nas zawieźć za 400BR. Została jeszcze kwestia skautów, którzy nijak nie chcieli się zgodzić żebyśmy pojechali autem.
Wymogli na nas łapówę, po stówie na każdego. I tak mieliśmy im dać bonus więc nie było problemu. Dostaliby na pewno więcej po powrocie ale przekombinowali - ich strata. Bez problemu przejechaliśmy przez bramki Parku i po pół godzinie byliśmy w Debark.
Marta, Czapla i Aron zamelinowali się w jednym z droższych hoteli
Imet Gogo (dwójka 160BR). Powitali nas na werandzie. Hotel może drogi
ale piwko za 6BR. Byliśmy zmęczeni, chcieliśmy jak najszybciej
odmeldować się w biurze Parku, zmyć z siebie kurz z całej podróży,
napić się piwa i odespać. Niestety, kłamstwo ma krótkie nogi, nasi
skauci wygadali się, że byliśmy na Ras Dashen i musieliśmy dopłacić za
2 dodatkowe dni, bo inaczej nie dostalibyśmy własnych rzeczy.
Nie było co się kłócić, wywaliliśmy po 2 stówy – trudno, spodziewaliśmy
się tego. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby kolejny warszawski kmiot,
Aron, nie zaczął robić bydło. Nie musiał dopłacać ale chciał pokazać kim to
on nie jest, zaczął się włamywać do schowka gdzie były nasze rzeczy.
Wszyscy wybiegli, wartownik przeładował kałacha. My także wybiegliśmy
ale nie po to by ratować ale zabić gnoja. Aron zaczął się wymądrzać,
straszyć polską ambasadą, policją i cholera wie czym jeszcze.
Wszystkim puściły nerwy, nawet najspokojniejszemu na tym wyjeździe
Krzyśkowi. Mieliśmy naprawdę dość, a ten przemądrzały dupek dalej swoje,
o zasadzie domniemanej niewinności i jakieś inne, zupełnie kosmiczne pierdoły.
Było nam naprawdę za niego wstyd. Przepychanka trwała z pół godziny.
Gdy już emocje opadły, okazało się że zepsuł zamek i musimy dopłacić
kolejne 200BR za naprawę. Awantura zaczęła się od początku. W końcu
Krzysiek ze swojej kieszeni wyłożył dwie stówy, bo Aron nie poczuwał się
do winy. Naprawa trwała kolejne pół godziny. Zmarnowaliśmy więc prawie
2 godziny przez idiotę. Zrobiła się noc, zadzwoniliśmy do Golda, żeby
załatwił nam bilety na jutro, niestety było już za późno. Zamelinowaliśmy się
z Bartkiem w najtańszym z możliwych hoteli za 25BR, nie zależało nam
na standardzie tylko na odpoczynku.
Góry Semien - Ras Dashen
Jak było wcześniej ustalone, wstaliśmy o czwartej rano, szybkie odgrzanie
wczorajszej kolacji potem szybka herbata i w drogę. Zbieranie
wychodzi nam coraz szybciej i ogólnie grupa zaczyna całkiem nieźle się
docierać. Ale i tak ruszyliśmy jako ostatni o 5:15. Przed nami była
para Austriaków oraz Brytyjczyków z całym taborem czyli skautem,
przewodnikiem, mułem i kierownikiem muła. Szlak zaczyna się od
ostrego dwugodzinnego podejścia. Podchodzi się całkowicie po ciemku.
Na szczęście trafiliśmy na czas, kiedy księżyc był w pełni. Jeszcze
przed końcówką tego podejścia wyminęliśmy Brytyjczyków, stajemy się
całkiem nieźli, he he he. Potem trasa prowadzi trawersem, zboczami
gór, nie jest zbyt uciążliwa i idzie się w miarę szybko, zostaje jeszcze
jakieś pół godziny ostrego podejścia do ostatniego płaskowyżu i
wspinaczki na szczyt. Powodem wczesnej pobudki i wyjścia z bazy
jest nie tylko wyścig z czasem ale też i fakt, iż końcówka podejścia
prowadzi zachodnim zboczem oświetlonym bardzo ostrym słońcem,
które razi w oczy, powodując że nic nie widać na odległość kilku metrów.
Przydają się wtedy dobre okulary przeciwsłoneczne.
Gdy wychodzi się na kamienisty płaskowyż, oczom ukazują się 3
szczyty. Jeden z nich przypominający górę z Gór Stołowych jest naszym
celem. Uskrzydleni tym widokiem w pół godziny dochodzimy do jego
podnóża. Tu, nie wiadomo skąd, pojawiają się ubrane w skóry dzieci,
które przygrywają nam na flecie i co ciekawe towarzyszą nam aż na sam
wierzchołek. Totalny kosmos!!!
Ostatnie 10 minut to naprawdę ostra wspinaczka. O godzinie 10:20 - Rysiek, Jacek, Mariusz, Krzysiek i nasze skromne dwie osoby
zdobywają szczyt RAS DASHEN 4532 m n.p.m.
według GPS'a.
Dla naszego skauta to już 40ty czy 50ty raz, dla naszej szóstki pierwszy szczyt o takiej wysokości. Czas na pamiątkowe zdjęcia, przywitanie się z Austriakami, Brytyjczykami oraz pogratulowanie sobie nawzajem wyczynu.
Powrót to już trasa w 100% w dół, lecimy jak na skrzydłach, wyprzedzając Austriaków i po 3 godzinach jesteśmy w obozie.
Zdobycie RAS DASHEN oblewamy piwkiem... Dashen. Jesteśmy witani przez naszego skauta, który został pilnować namiotu, symbolicznym kwiatkiem. Przyszła do nas też cała młodsza część wioski Ambiko.
Nie tyle może żeby pogratulować, ale wysępić jakieś dobra. Tu naprawdę widać biedę, ludzie nie mają co na grzbiet włożyć. Spodnie to już tylko ażurowa konstrukcja na której trzymają się łaty. Pozbywamy się zbędnych rzeczy, opróżniamy nasze podręczne apteczki. Tutaj lekarz nie dochodzi nigdy. Jedyną pomoc mogą nieść turyści. Gotujemy ostatnie zapasy makaronu, cebuli i czosnku. Jutro czeka nas już normalne żarcie.
wczorajszej kolacji potem szybka herbata i w drogę. Zbieranie
wychodzi nam coraz szybciej i ogólnie grupa zaczyna całkiem nieźle się
docierać. Ale i tak ruszyliśmy jako ostatni o 5:15. Przed nami była
para Austriaków oraz Brytyjczyków z całym taborem czyli skautem,
przewodnikiem, mułem i kierownikiem muła. Szlak zaczyna się od
ostrego dwugodzinnego podejścia. Podchodzi się całkowicie po ciemku.
Na szczęście trafiliśmy na czas, kiedy księżyc był w pełni. Jeszcze
przed końcówką tego podejścia wyminęliśmy Brytyjczyków, stajemy się
całkiem nieźli, he he he. Potem trasa prowadzi trawersem, zboczami
gór, nie jest zbyt uciążliwa i idzie się w miarę szybko, zostaje jeszcze
jakieś pół godziny ostrego podejścia do ostatniego płaskowyżu i
wspinaczki na szczyt. Powodem wczesnej pobudki i wyjścia z bazy
jest nie tylko wyścig z czasem ale też i fakt, iż końcówka podejścia
prowadzi zachodnim zboczem oświetlonym bardzo ostrym słońcem,
które razi w oczy, powodując że nic nie widać na odległość kilku metrów.
Przydają się wtedy dobre okulary przeciwsłoneczne.
Gdy wychodzi się na kamienisty płaskowyż, oczom ukazują się 3
szczyty. Jeden z nich przypominający górę z Gór Stołowych jest naszym
celem. Uskrzydleni tym widokiem w pół godziny dochodzimy do jego
podnóża. Tu, nie wiadomo skąd, pojawiają się ubrane w skóry dzieci,
które przygrywają nam na flecie i co ciekawe towarzyszą nam aż na sam
wierzchołek. Totalny kosmos!!!
Ostatnie 10 minut to naprawdę ostra wspinaczka. O godzinie 10:20 - Rysiek, Jacek, Mariusz, Krzysiek i nasze skromne dwie osoby
zdobywają szczyt RAS DASHEN 4532 m n.p.m.
według GPS'a.
Dla naszego skauta to już 40ty czy 50ty raz, dla naszej szóstki pierwszy szczyt o takiej wysokości. Czas na pamiątkowe zdjęcia, przywitanie się z Austriakami, Brytyjczykami oraz pogratulowanie sobie nawzajem wyczynu.
Powrót to już trasa w 100% w dół, lecimy jak na skrzydłach, wyprzedzając Austriaków i po 3 godzinach jesteśmy w obozie.
Zdobycie RAS DASHEN oblewamy piwkiem... Dashen. Jesteśmy witani przez naszego skauta, który został pilnować namiotu, symbolicznym kwiatkiem. Przyszła do nas też cała młodsza część wioski Ambiko.
Nie tyle może żeby pogratulować, ale wysępić jakieś dobra. Tu naprawdę widać biedę, ludzie nie mają co na grzbiet włożyć. Spodnie to już tylko ażurowa konstrukcja na której trzymają się łaty. Pozbywamy się zbędnych rzeczy, opróżniamy nasze podręczne apteczki. Tutaj lekarz nie dochodzi nigdy. Jedyną pomoc mogą nieść turyści. Gotujemy ostatnie zapasy makaronu, cebuli i czosnku. Jutro czeka nas już normalne żarcie.
sobota, 2 stycznia 2010
Góry Semien - Camp Ambiko
Obudziłem się wcześnie rano i poczułem się dziwnie, w głowie mi się
kręciło, wszystko było zamglone i nie mogłem złapać powietrza. A więc
tak się człowiek czuje przy chorobie wysokościowej. Trudno, nie ma co
się wycofywać, trzeba brnąć dalej. Z dalszej drogi wycofała się
Marta, która chciała wrócić do Czapli oraz Aron, który po prostu nie dał
rady. Oczywiście nie poinformowali naszych skautów o swoich planach i
jeden z nich wpadł w popłoch, że zgubił dwójkę z nas i że go za to zamkną.
Dzięki pomocy anglojęzycznych przewodników udało nam się na szczęście jednak wszystko mu wytłumaczyć. Wyruszyliśmy około ósmej rano.
Pierwsze 3 godziny to znowu ostre podejście na szczyt pasma górskiego.
Szliśmy wąskimi ścieżkami, a w oddali wiła się nowa, ubita droga, nasza jedyna nadzieja na wydostanie się stąd, jeżeli chcielibyśmy trasę zrobić w 6 dni.
Tym razem to nie ja nadawałem tempo wycieczce tylko Bartek. Co dziwne,
nudności i zawroty głowy przeszły mi na szczycie, na wysokości 4200 m.
Od tego momentu droga prowadzi w dół przełęczy, do wioski Chiro Leba.
Wioska może malutka, ale jest tam coś, co nosi dumną nazwę hotel i restauracja.
Tu, pierwszy raz od 4 dni, zjedliśmy indżerę podlaną dobrym Dashenem.
Udało nam się dogadać z kierowcą ciężarówki, że w poniedziałek będziemy
tędy wracać i chcemy załapać się na przewóz do Debark. Mimo, że nie wolno otwartymi ciężarówkami wozić turystów po terenie Parku, kierowcy nijak to nie przeszkadzało, bo jeżeli nie wiesz o co chodzi - to chodzi o pieniądze, nasze pieniądze.
Ruszyliśmy dalej. Najpierw godzinkę w dół do koryta rzeki, a potem
delikatnie pod górkę, trzy kwadranse do Obozu Ambiko. Dzisiejszy dzień
nie był taki ciężki, trasę udało się zrobić w 7 godzin. W bazie czekało
na nas piwko, zrobiliśmy dla siebie, skautów i tragarzy, tradycyjny
makaron z cebulą, czosnkiem i ostatnim pomidorem zalany sowicie
olejem. Wszystkim smakowało, nikt nie wybrzydzał.
Jutro najważniejszy dzień RAS DASHEN. Pobudka o 4tej rano.
kręciło, wszystko było zamglone i nie mogłem złapać powietrza. A więc
tak się człowiek czuje przy chorobie wysokościowej. Trudno, nie ma co
się wycofywać, trzeba brnąć dalej. Z dalszej drogi wycofała się
Marta, która chciała wrócić do Czapli oraz Aron, który po prostu nie dał
rady. Oczywiście nie poinformowali naszych skautów o swoich planach i
jeden z nich wpadł w popłoch, że zgubił dwójkę z nas i że go za to zamkną.
Dzięki pomocy anglojęzycznych przewodników udało nam się na szczęście jednak wszystko mu wytłumaczyć. Wyruszyliśmy około ósmej rano.
Pierwsze 3 godziny to znowu ostre podejście na szczyt pasma górskiego.
Szliśmy wąskimi ścieżkami, a w oddali wiła się nowa, ubita droga, nasza jedyna nadzieja na wydostanie się stąd, jeżeli chcielibyśmy trasę zrobić w 6 dni.
Tym razem to nie ja nadawałem tempo wycieczce tylko Bartek. Co dziwne,
nudności i zawroty głowy przeszły mi na szczycie, na wysokości 4200 m.
Od tego momentu droga prowadzi w dół przełęczy, do wioski Chiro Leba.
Wioska może malutka, ale jest tam coś, co nosi dumną nazwę hotel i restauracja.
Tu, pierwszy raz od 4 dni, zjedliśmy indżerę podlaną dobrym Dashenem.
Udało nam się dogadać z kierowcą ciężarówki, że w poniedziałek będziemy
tędy wracać i chcemy załapać się na przewóz do Debark. Mimo, że nie wolno otwartymi ciężarówkami wozić turystów po terenie Parku, kierowcy nijak to nie przeszkadzało, bo jeżeli nie wiesz o co chodzi - to chodzi o pieniądze, nasze pieniądze.
Ruszyliśmy dalej. Najpierw godzinkę w dół do koryta rzeki, a potem
delikatnie pod górkę, trzy kwadranse do Obozu Ambiko. Dzisiejszy dzień
nie był taki ciężki, trasę udało się zrobić w 7 godzin. W bazie czekało
na nas piwko, zrobiliśmy dla siebie, skautów i tragarzy, tradycyjny
makaron z cebulą, czosnkiem i ostatnim pomidorem zalany sowicie
olejem. Wszystkim smakowało, nikt nie wybrzydzał.
Jutro najważniejszy dzień RAS DASHEN. Pobudka o 4tej rano.
piątek, 1 stycznia 2010
Góry Semien - Imet Gogo 3926 m
Codzienna monotonia, szybka przekąska z wczorajszej kolacji, zwijanie namiotów, pakowanie, poranna gorąca herbata.
Początkowo trudno nam się było rozruszać, skostniali, zmarznięci, na lekkim kacu ruszyliśmy na podbój pierwszego szczytu.
W nocy był duży przymrozek, tak że burta namiotu od strony gdzie mieliśmy głowy zamarzła. Pierwsza część drogi to dosyć ostre podejście na szczyt Imet Gogo. Zajęło nam to dwie godziny, widok ze szczytu był przepiękny. Ale najpiękniejsze dopiero przed nami.
Żeby dojść do następnego obozu trzeba było zejść z jednego
pasma górskiego i wejść na następne, różnica wzniesień wynosiła
kilkaset metrów ale przy wysokości ponad 3000 m każdy metr męczył nas
niemiłosiernie. Z Imet Gogo schodzi się krawędzią klifu który ma około
1000m. Okolica przepiękna, na klifie można było wypatrzeć pasące się
kozice, dokoła pełno pawianów, a nad nami latają orły, jastrzębie i
olbrzymie "kruko-poczwary", które nie bały się podejść na odległość metra.
Po przyjemnym schodzeniu zaczęło się ostre podejście. Trasa prowadziła
przez las drzew kaktusopodobnych i było naprawdę ostro pod górkę.
Na jednym z przystanków znalazła się chmara dzieciaków, która chciała
nam sprzedać wełniane czapki po 25BR za sztukę. Co prawda, w takiej
czapce wygląda się jak Mieszko I ale jest ciepła i w tych warunkach
bardzo przydatna.
Okazało się że skaut nie jest tylko od noszenia kałasznikowa i prowadzenia nas do następnego obozu ale też do ochrony przed gawiedzią chcącą wepchnąć nam wszelakie towary i wysępić kilka birrów.
Niektórym zaczęła już doskwierać choroba wysokościowa. Nogi szłyby
bez problemu ale organizm nie dawał rady. Największy problem mieliśmy
z zaczerpnięciem powietrza. Czułem się jak bym oddychał w próżni.
Powoli bo powoli, szliśmy jednak do przodu. Zeszliśmy do utwardzanej
drogi, tam spotkaliśmy naszego skauta który wrócił z Debarku oraz
jednego z tragarzy - wiedzieliśmy że już niedaleko. Jeszcze 10 min i
byliśmy w obozie Chennek. Po dziewięciu godzinach, totalnie wymęczeni
opadliśmy na ziemie łapiąc chaustami powietrze. W bazie znalazł się
kucharz brytyjskiej pary który zorganizował nam chłodne piwo za
15BR. Drogo ale... warto było to uczcić. Udało nam się rozbić namioty ale
ze zrobieniem jedzenia nie było już tak łatwo. I tu z pomocą znowu
przyszedł nam kucharz magik. Podrzucił nam resztki zupy pomidorowej, a
gdy zalaliśmy nią makarony z chińskich zupek danie wyszło przepyszne.
Chłopaki jeszcze gadali do nocy pijąc chłodnego Dashena, Bartek i ja
zasnęliśmy od razu jak dzieci.
Początkowo trudno nam się było rozruszać, skostniali, zmarznięci, na lekkim kacu ruszyliśmy na podbój pierwszego szczytu.
W nocy był duży przymrozek, tak że burta namiotu od strony gdzie mieliśmy głowy zamarzła. Pierwsza część drogi to dosyć ostre podejście na szczyt Imet Gogo. Zajęło nam to dwie godziny, widok ze szczytu był przepiękny. Ale najpiękniejsze dopiero przed nami.
Żeby dojść do następnego obozu trzeba było zejść z jednego
pasma górskiego i wejść na następne, różnica wzniesień wynosiła
kilkaset metrów ale przy wysokości ponad 3000 m każdy metr męczył nas
niemiłosiernie. Z Imet Gogo schodzi się krawędzią klifu który ma około
1000m. Okolica przepiękna, na klifie można było wypatrzeć pasące się
kozice, dokoła pełno pawianów, a nad nami latają orły, jastrzębie i
olbrzymie "kruko-poczwary", które nie bały się podejść na odległość metra.
Po przyjemnym schodzeniu zaczęło się ostre podejście. Trasa prowadziła
przez las drzew kaktusopodobnych i było naprawdę ostro pod górkę.
Na jednym z przystanków znalazła się chmara dzieciaków, która chciała
nam sprzedać wełniane czapki po 25BR za sztukę. Co prawda, w takiej
czapce wygląda się jak Mieszko I ale jest ciepła i w tych warunkach
bardzo przydatna.
Okazało się że skaut nie jest tylko od noszenia kałasznikowa i prowadzenia nas do następnego obozu ale też do ochrony przed gawiedzią chcącą wepchnąć nam wszelakie towary i wysępić kilka birrów.
Niektórym zaczęła już doskwierać choroba wysokościowa. Nogi szłyby
bez problemu ale organizm nie dawał rady. Największy problem mieliśmy
z zaczerpnięciem powietrza. Czułem się jak bym oddychał w próżni.
Powoli bo powoli, szliśmy jednak do przodu. Zeszliśmy do utwardzanej
drogi, tam spotkaliśmy naszego skauta który wrócił z Debarku oraz
jednego z tragarzy - wiedzieliśmy że już niedaleko. Jeszcze 10 min i
byliśmy w obozie Chennek. Po dziewięciu godzinach, totalnie wymęczeni
opadliśmy na ziemie łapiąc chaustami powietrze. W bazie znalazł się
kucharz brytyjskiej pary który zorganizował nam chłodne piwo za
15BR. Drogo ale... warto było to uczcić. Udało nam się rozbić namioty ale
ze zrobieniem jedzenia nie było już tak łatwo. I tu z pomocą znowu
przyszedł nam kucharz magik. Podrzucił nam resztki zupy pomidorowej, a
gdy zalaliśmy nią makarony z chińskich zupek danie wyszło przepyszne.
Chłopaki jeszcze gadali do nocy pijąc chłodnego Dashena, Bartek i ja
zasnęliśmy od razu jak dzieci.
Subskrybuj:
Posty (Atom)