wtorek, 12 stycznia 2010

Cuda Lalibeli

Do Lalibeli dojechaliśmy z całonocnym przystankiem w dziurze o
nazwie Welda. Bilet do tego miasta kosztował 69BR. Stamtąd można się
dostać minibusem za 80BR lub porannym autobusem za 50BR.
Doszliśmy do wniosku, że i tak będziemy tam za późno i zmarnujemy
jeden dzień. Ruszyliśmy więc rano. Autobus miał ruszyć o szóstej
ale nie był do końca pełny, więc udało się ruszyć dopiero koło 9tej.
Razem z nami jechał także sześćdziesięciukilku letni londyńczyk Naigel,
który Afrykę przemierzał na rowerze ale miał już dosyć górek,
braku asfaltu i dzieciarni rzucającej w niego kamieniami, wybrał więc
transport publiczny.
Podróż trwała 6 godzin, jak zwykle, jak to jest tu w zwyczaju,
z półgodzinną przerwą na śniadanie. To bardzo miły zwyczaj, szczególnie
gdy się jest od czwartej na nogach.
Znalezienie taniego noclegu w Lalibeli nie jest łatwe. Ceny zaczynają
się od 100BR. Mieliśmy szczęście, że było już po świętach i w hotelach
były pustki. Nasz wybór padł w końcu na baraki "hotelu" Kademt. Po
negocjacjach udało się nam zbić cenę do 40BR. Nie wiedziałem jeszcze
wtedy że był to najgorszy z możliwych wyborów. Nie chodzi o atmosferę
i obsługę, bo ta była naprawdę miła, nawet nie chodzi o śmierdzącą
dziurę w ziemi pod dumną nazwą toaleta. Chodzi o nieprzeliczalną ilość
robactwa, która gnieździła się pod materacem, w ścianach, na klepisku i
bóg wie gdzie jeszcze. Po dwóch nocach na samej twarzy i szyi miałem
ponad 50 ugryzień po pchłach, nie zliczę ile było na rękach, nogach,
brzuchu i nawet dupsku, mimo że byłem szczelnie opatulony w śpiwór. Nic
to, takie są uroki taniego podróżowania. Pierwszy dzień odpuściliśmy
sobie ze zwiedzaniem, było już późno,
jedyne co, to kupiliśmy bilet, który jest ważny
przez 4 dni i kosztuje 300BR. Wydaje się iż to drogo jak na etiopskie warunki ale jak się okazało następnego dnia, warte było każdych pieniędzy.
Na zwiedzanie ruszyliśmy o 7 rano. „Kościoły wykute w skale” - brzmiało dziwnie i intrygująco.
Na początku myślałem, że są to
kościoły w jaskiniach, jednakże jak się okazało, są to całe monastyry, tylko
zamiast wybudowane kamień na kamieniu, w całości wydarte górze.
Wszystko jest pogrupowane w trzech miejscach oddalonych od siebie o
kilka minut drogi. Jako że byliśmy tam wcześnie rano, trafiliśmy na
poranne modlitwy. Dało się wyczuć prawdziwie magiczny klimat.
W pierwszej grupie było 5 kościołów, w drugim miejscu był tylko jeden
ale wykuty w kształcie krzyża. Naprawdę - coś cudownego.
Wnętrze urokiem nie powalało na kolana, za to cała okolica była
porażająco piękna. Jako że cały kościół był wykuty ze skały,
w jego ścianach znajdowały się wykute groby, w jednym z nich
nadal spoczywały szczątki mnicha.
Ostatnia grupa pięciu kościołów leżała troszkę na uboczu. Oczywiście, oprócz monastyrów skalnych, równie pięknych jak poprzednie, było tam coś co naprawdę mnie poruszyło. Cała obszar poprzecinany jest labiryntami, w których można się zgubić, oczywiście jest to tylko wrażenie, gdyż łatwo stamtąd wyjść ale i tak klimat jest niesamowity.
Całe zwiedzanie zakończyliśmy o 12tej, kiedy wszystkie kościoły są zamykane na dwie godziny, żeby modlący się od rana mnisi mogli
coś zjeść. My również poszliśmy w ich ślady, zjedliśmy dobrą indżerę oraz słodką herbatę o smaku goździka o nazwie szaj.

Brak komentarzy: