Obudziłem się wcześnie rano i poczułem się dziwnie, w głowie mi się
kręciło, wszystko było zamglone i nie mogłem złapać powietrza. A więc
tak się człowiek czuje przy chorobie wysokościowej. Trudno, nie ma co
się wycofywać, trzeba brnąć dalej. Z dalszej drogi wycofała się
Marta, która chciała wrócić do Czapli oraz Aron, który po prostu nie dał
rady. Oczywiście nie poinformowali naszych skautów o swoich planach i
jeden z nich wpadł w popłoch, że zgubił dwójkę z nas i że go za to zamkną.
Dzięki pomocy anglojęzycznych przewodników udało nam się na szczęście jednak wszystko mu wytłumaczyć. Wyruszyliśmy około ósmej rano.
Pierwsze 3 godziny to znowu ostre podejście na szczyt pasma górskiego.
Szliśmy wąskimi ścieżkami, a w oddali wiła się nowa, ubita droga, nasza jedyna nadzieja na wydostanie się stąd, jeżeli chcielibyśmy trasę zrobić w 6 dni.
Tym razem to nie ja nadawałem tempo wycieczce tylko Bartek. Co dziwne,
nudności i zawroty głowy przeszły mi na szczycie, na wysokości 4200 m.
Od tego momentu droga prowadzi w dół przełęczy, do wioski Chiro Leba.
Wioska może malutka, ale jest tam coś, co nosi dumną nazwę hotel i restauracja.
Tu, pierwszy raz od 4 dni, zjedliśmy indżerę podlaną dobrym Dashenem.
Udało nam się dogadać z kierowcą ciężarówki, że w poniedziałek będziemy
tędy wracać i chcemy załapać się na przewóz do Debark. Mimo, że nie wolno otwartymi ciężarówkami wozić turystów po terenie Parku, kierowcy nijak to nie przeszkadzało, bo jeżeli nie wiesz o co chodzi - to chodzi o pieniądze, nasze pieniądze.
Ruszyliśmy dalej. Najpierw godzinkę w dół do koryta rzeki, a potem
delikatnie pod górkę, trzy kwadranse do Obozu Ambiko. Dzisiejszy dzień
nie był taki ciężki, trasę udało się zrobić w 7 godzin. W bazie czekało
na nas piwko, zrobiliśmy dla siebie, skautów i tragarzy, tradycyjny
makaron z cebulą, czosnkiem i ostatnim pomidorem zalany sowicie
olejem. Wszystkim smakowało, nikt nie wybrzydzał.
Jutro najważniejszy dzień RAS DASHEN. Pobudka o 4tej rano.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz