wtorek, 19 stycznia 2010

Kierunek góry Bale, etap Addis, Szeszemene, Dinszo

Tradycyjnie żeby wyjechać z jakiegoś miasta na dworcu stawiliśmy się o
5 rano. Addis Abeba to pierwsze miasto gdzie najpierw kupuje się
bilety, a potem wsiada do autobusu. Dla nas to normalne, wierzcie, dla
Etiopczyków niekoniecznie. Wcześniej ludzie zdobywali miejsca w
autobusach po prostu napierniczając słabszych, kobiety, dzieci i
starszych. Teraz jest tak samo tylko ma się bilet w ręku.
Pochwaliliśmy pomysł z kasami, wiadoma rzecz – stolica!, jak się
później okazało, pochopnie. Chcieliśmy jechać do wioski Dinszo,
udało się bez problemu dostać bilet, weszliśmy na teren dworca,
zajęliśmy miejsca w autobusie i czekaliśmy aż ruszy. I tu niespodzianka,
sprzedano tylko połowę biletów, co było nieopłacalne dla przewoźnika,
więc odwołał kurs. Oczywiście oddano nam za bilety ale dalej
byliśmy w dupie. Drugi autobus był już pełny i właśnie odjeżdżał.
Trzeba było skorygować plany, jedziemy więc do Szeszemene - mekki
etiopskich rastamanów, leżącej akurat w połowie drogi do Dinszo.
Taaaa.... pomysł dobry ale jak go wykonać?
Kierownicy zamieszania stacji, zaprowadzili nas do autobusu. Miły,
przyjemny, ale zapełniony w połowie autobus nie rokował dobrze. Po
15 minutach okazało się, że jednak nie jedzie. Kasa zwraca za bilety,
nie nam, bo nie zdążyliśmy ich nawet kupić. Z nadzieją na zmianę losu
udałem się w okolice kas biletowych. Szukałem usilnie kogoś,
kto mógłby nam pomóc w tej dosyć rozpaczliwej sytuacji.
Pojawił się kolejny kierownik zamieszania w pomarańczowej kamizelce,
w tłumie ludzi czuł się jak ryba w wodzie, znał wszystkich przewoźników,
wszystkie połączenia, firmy transportowe, godziny odjazdów i
lubił gadać po angielsku. On to, prowadząc za rękę, doprowadził mnie
pod odpowiednią kasę biletową, wywalił miejscowych z kolejki i
umożliwił mi kupno biletu jako pierwszy. Co mnie zdziwiło, nie oczekiwał
żadnej finansowej gratyfikacji, po prostu łechtały go moje komplementy i
zwracanie się do niego per boss. Miałem bilety i minęła tylko godzina,
wróciłem na dworzec i już po chwili z Bartkiem zajęliśmy miejsca
siedzące.
Niestety czarne chmury ponownie zawisły nad nami, autobus był znowu
pełen tylko w połowie. Nie trwało to długo, po 20 minutach
okazało się, że autobus nie jedzie tam gdzie chcemy ale jest światełko
w tunelu, następny autobus do Szeszemene jest w połowie pusty i
trzeba po prostu przebukować bilety. I znowu walka, rzuciłem się
jak lew wpychając stary bilet nowemu konduktorowi. Chamstwo,
twarde łokcie oraz polskie epitety spod budki z piwem pomogły,
mieliśmy nowe bilety numer 39 i 40. To był pierwszy autobus,
gdzie przestrzegano numeracji siedzeń. Jeszcze tylko półgodzinna
pyskówka z nieszczęśnikami bez biletów i ruszamy. Byliśmy tu od 5 rano,
teraz wybiła 9. Cztery godziny walki i już jedziemy.
Podróż do Szeszemene trwała 4 godziny i kosztowała 50BR.
Dworzec mieści się na skrzyżowaniu dróg, północ - południe, wschód -
zachód. Do centrum idzie się piechotą około 20 minut. Znaleźliśmy
zakwaterowanie w domu publicznym za 35BR, jednym z licznych na głównej
alei miasta. Chcieliśmy wymienić kasę w banku, niestety akurat trafiliśmy
na dzień świąteczny. Udało się ją zmienić w sklepie z chińską elektroniką,
ostatnie 10$, było na piwko, nocleg i na jutrzejszą drogę w góry.
Pobudka, jak zwykle, przed piątą rano. Jedziemy tuk - tukiem za 20BR
na dworzec. Poranna walka o wolne miejsce, bilet za 55BR i jedziemy.
Mimo, że to tylko niecałe 200 km, jedziemy 7 godzin. W ciągu całej trasy
jest tylko 10 km asfaltu, reszta to brak drogi, co gorsza jedzie się
przez góry. Na szczęście droga jest w budowie i ma być ukończona
za 3 lata. Niestety drogę budują Chińczycy i za kolejne 3 lata drogi
już nie będzie. Widzieliśmy już wcześniejsze dzieła budowniczych
Państwa Środka - makabra.
Dojechaliśmy do Dinszo, które okazało się być zwykłą, małą, ponurą,
zapyziałą wioską. Wybraliśmy nocleg w jednym z dwóch hoteli za 30BR i
po wypiciu piwa gotówka nam się skończyła. W tej dziurze nie było banku,
znowu byliśmy w dupie. Poszliśmy się dowiedzieć czegoś w biurze Parku.
Okazało się, że trekking kosztuje 90BR dziennie od osoby, plus 40BR za
camping, plus obligatoryjnie 170BR dziennie za przewodnika. Drogo,
szczególnie dla kogoś kto nie ma ani jednego birra. Oczywiście w
biurze Parku przyjmują inną walutę ale za 70% jej nominalnej wartości.
To było dla nas nie do przyjęcia. Mieliśmy jednak dużo szczęścia,
na trekking samochodowy wybierała się grupka Czechów. Udało nam się
z nimi dogadać, wymienili nam 150 Euro po normalnym kursie.
Wiem, że pewnie tego nie czytają ale chciałem im w tym miejscu
za to podziękować.
Mieliśmy gotówkę, zaczęliśmy negocjacje. Chcieliśmy iść na 4 dni w
góry, niestety trasa którą chcieliśmy zrobić była zaplanowana na 5
dni. Koleś który nam sprzedawał pakiet wyjazdowy, jak się później
okazało, był górskim ignorantem, a trasę wymyślał na bieżąco.
Trudno - musieliśmy, wziąć 5 dniowy trekking, a prawda jest taka,
że można to zrobić w 2 dni.
Mieliśmy wszystko opłacone, za 2 osoby zapłaciliśmy 1900BR za 5 dni -
zdzierstwo. Mamy się rano stawić pod biurem Parku.

Brak komentarzy: