czwartek, 21 stycznia 2010

Góry Bale, spacer po dziczy

Stawiliśmy się planowo o 8 rano przed biurem Parku, niestety naszego
przewodnika tam nie było, po pół godzinie podeszliśmy pod schronisko i
tam go spotkaliśmy - pierwszy zgrzyt.
Bartek zostawił część rzeczy w kantorku, ja zaś, nie chcąc mieć
późniejszych problemów z ich odzyskaniem, szedłem "na ciężko".
Oczywiście nasz przewodnik obruszył się i nie mógł wyjść ze zdziwienia,
że w góry idziemy bez koni, a tłumaczeń że właśnie po to idziemy w góry,
żeby sobie pochodzić nie rozumiał - drugi zgrzyt.
Ruszyliśmy doliną Web, po chwili zapytał nas jak będziemy gotować, my,
tak jak ustaliliśmy w biurze Parku, powiedzieliśmy że na ognisku,
ten wpadł w panikę, że nie wolno, że nawet suchego drzewa ruszać nie
można i że w ogóle - znowu zgrzyt. Początek okazauje się dość niemiły.
Do pierwszego obozu mieliśmy 22 km. Ruszyliśmy w naszym zwyczajowym
tempie, co raz zatrzymując się i czekając na przewodnika. Cała droga
prowadziła doliną, mijaliśmy pasterskie domki, stada owiec, krów, pola
na których jedni dopiero siali zboże, inni już je zbierali, trochę
dziwnie jak na koniec stycznia. Po 3,5 godzinie doszliśmy do
wodospadu - choć niewielki, był naprawdę piękny.
Tu miał być pierwszy nocleg, ale była dopiero 13ta. Nie dość że to tylko
spacer, to jeszcze dodatkowo krótki i na miarę stetryczałego emeryta.
Wymogliśmy dalszą trasę. Po 20 minutach marszu dotarliśmy do niskiego
wzgórza. Zrobiliśmy tam godzinny postój na obserwacje etiopskich wilków.
Nie czekaliśmy długo, po kilku minutach w oddali pojawiło się kilka osobników. Wilk ten wygląda jak wielki lis i jest naprawdę piękny.
Szkoda że zostało ich tylko niecałe 400 sztuk. Na ich opiekę, ochronę i
badanie pieniądze przeznacza Unia Europejska. Wybudowała na terenie
Parku kilka punktów badawczych, do których na okres 50 dni przybywają
wolontariusze, którzy monitorują przemieszczanie się stad oraz
przeprowadzają ogólnie pojęte badania nad zwierzętami. W takim punkcie
mieliśmy pierwszy nocleg. Dzięki uprzejmości badaczy oraz 15BR,
ugotowaliśmy na ich kuchence kolację, makaron z cebulą. Nasze dania
niestety będą monotonne gdyż Dinszo to naprawdę była dziura i udało
nam się kupić tylko makaron, cebule, papryki, margarynę i kilka bułek.
Noc była chłodna ale nie tak zimna jak w górach Siemen.
O poranku ruszyliśmy w drogę o 8:30. Tego dnia szliśmy po największej
(1000 km2 powierzchni), najwyżej położonej (4000 m n.p.m.) równinie Afryki. Krajobraz był iście księżycowy, ale przepiękny.
Wciąż widzieliśmy w oddali wilki, a do tego świstaki, szczury preriowe
(tak je nazwałem, nie wiem dokładnie jak się nazywają), zające oraz
setki gatunków ptaków. Ptactwa jest tu istne mrowie, ponad 280 gatunków,
w tym około 17 endemicznych. Po prostu przyrodniczy raj.
Znów wymogliśmy na przewodniku dalszą drogę, minęliśmy około godziny
13tej następny obóz i doszliśmy do trzeciego około 15tej.
Zakwaterowanie znaleźliśmy w opuszczonej chacie pasterskiej. W środku rozbiliśmy namiot. Mimo sprzeciwu, niezbyt mocnego, naszego przewodnika rozpaliliśmy ogień i ugotowaliśmy tradycyjną kolację.
Z nudów chodzimy spać zaraz po zmroku około 19tej, a wstajemy po 8ej, dawno tak się nie wysypialiśmy. We śnie przeszkadzają nam jedynie nasze pasażerki na gapę, czyli pchły, które ciągniemy już od Lalibeli. Nawet okadzenie śpiworka dymem z ogniska nie pomaga.
Kolejny dzień to znowu spacer po wyżynie, omijamy największą górę,
chcieliśmy na nią wejść ale leniwy przewodnik stwierdził, że nie ma na
to czasu. Jesteśmy jeden obóz do przodu, ale on chce się wykpić i
skrócić wyjazd o jeden dzień. Na nasze pytanie co z naszą kasą, w
końcu zapłaciliśmy za 5 dni, w ogóle się obraził i nie rozmawiał
już z nami - tępy kmiot. Znowu doszliśmy do obozu o 14tej i koniec.
Tym razem obóz był nad pięknym jeziorem Garba Guracze.
Obeszliśmy jezioro, weszliśmy na okoliczne góry, wynudziliśmy się,
zjedliśmy już o 16tej iz tych nudów poszliśmy spać o 17tej godzinie.
Trasa na następny dzień to tylko półtora godziny marszu, mija się
przecudne jeziora z mnóstwem dzikiego ptactwa i wychodzi na główną
drogę prowadzącą do miasta Gobe.
W biurze naciągnęli nas na opłatę za 2 lub 3 dodatkowe dni. Cała trasa
jest do zrobienia w 2 dni, a jak by nam pozwolono jeszcze wchodzić na
najwyższy szczyt, to 2,5 dnia. W tym miejscu stwierdzam, że to zupełny
brak profesjonalizmu i naciągactwo. Złapaliśmy autobus do najbliższego
miasta i przedpołudniem było już po wycieczce.
Góry są przepiękne, dzikie, przez te 4 dni widzieliśmy mnóstwo zwierząt,
ptaków, a zaledwie kilka osób. Trzeba jednak przyznać, iż organizacja
jest niestety na żenującym poziomie.
W Gobe dodatkowo musieliśmy zapłacić za nocleg przewodnika, który i tak
po chwili się zmył i tylko dzięki stanowczości Bartka udało nam się
odzyskać pieniądze za hotel.

Brak komentarzy: