sobota, 23 stycznia 2010

Awasa - na luzie.

Każdy kto chce się wydostać z Gobe, będzie musiał przejść przez mękę. Mimo ze na dworcu byliśmy jeszcze przed otwarciem bram, a nasze łokcie były twarde, a kark giętki, nie udało nam się wbić do jedynego podstawionego autobusu. Nie było wyjścia pojechaliśmy 10km dalej do Robe 4BR. To miasto okazało się znacznie większe, ale na dworcu byliśmy za późno. Został nam tylko minibus za 15BR do Dinsho. Na miejscu miał na nas czekać pracownik parku, który miał podrzucić rzeczy Bartka, zostawione w biurze, bo w 100% zbędne w górach. Chociaż zdjęcie na szczycie w masce do nurkowania było by ciekawe :)
Oczywiście pracownika nie było i zjawił się dopiero po pół godzinie, kiedy już wszystkie możliwe autobusy odjechały. Jedyną możliwością wydostanie się z tej wioski było złapanie stopa. Pomogli nam w tym miejscowi, zawodowi łapacze stopa. Zatrzymała się ciężarówka cysterna. Umowa była że zawiozą nas za 200BR niestety mieliśmy tylko 170BR. Na szczęście zgodzili się na te cenę. Jazda okazała się bardzo długa i męcząca. W Szeszemene byliśmy dopiero przed ósmą i jak to skrzętnie obliczyliśmy średnio jechaliśmy 30km/h, MASAKRA!!!
W moim portfelu znalazłem jeszcze 21BR. Poszliśmy więc na indżere. Jakaż była nasza radość gdy kelner wydal nam resztę która starczyła jeszcze na dwa piwka.
Spłukaliśmy się co do grosza, banki pozamykane, co znaczy ze śpimy na łonie przyrody. Trzeba było przejść kawałek za miasto i wbić się w jakąś dzicz. Nie jest to takie łatwe, bo w Etiopii nigdy nie jest się samemu. Znaleźliśmy w końcu jakąś budowę i za krzakami położyliśmy się spać. Sen choć twardy, po dwóch godzinach został przerwany przez 3 stróży nocnych, zaopatrzonych w kij, pręt zbrojeniowy i maczetę. Wytłumaczyliśmy im co i jak, a ci o dziwo zrozumieli. Jeden z nich postanowił oddać nam na noc jego "stróżówkę". Był to zwykły podest z dachem z dwóch kawałków blachy falistej. Nie było co wybrzydzać, lepsze takie miejsce niż żadne.
Przyznać muszę ze spało się całkiem milo. Rano, ów strażnik, zbudził nas, dbając pewnie byśmy nie spóźnili się na autobus. Poszliśmy wiec do miasta, wymieniliśmy gotówkę i z dworca autobusowego w centrum pojechaliśmy za 11BR do Awasy.
Awasa to dość spore jak na Etiopskie warunki miasto. Znaleźliśmy nocleg zaraz koło dworca w Prince Hotel, za dość zabawna cenę 54,50BR. Miasto mieści się nad brzegiem wielkiego jeziora. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się na kąpiel, podobno żyją tam jakieś małe żyjątka, które podczas kąpieli infekują twój organizm. Cóż wystarczy już ze nie mogę się pozbyć pcheł ze śpiwora, a co dopiero innych paskudztw z mojego organizmu. Ogólnie jezioro jest przepiękne, z mnóstwem ptactwa i z wszechobecnymi, olbrzymimi marabutami.Nad brzegiem można sobie zjeść świeżo złowioną rybkę, smażoną na głębokim oleju, po prostu palce lizać i to tylko za 5BR. Postanowiliśmy zostać tu jeden dzień dłużej. Spotkaliśmy tam Piotrka z Gdańska, który tak jak my podróżował po tej części afryki z plecakiem. Korzystając z okazji przesyłamy pozdrowienia. Było bardzo miło, przy lanym ST. Georgu powymienialiśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami. W Awasie znaleźliśmy również najszybszą kafejkę internetową, mieści się ona zaraz przy budynku Dashen banku.
Po dwóch dniach laby przyszedł czas na ruszenie dupsk w stronę Kenii. Po południu pojechaliśmy minibusem do Dilo za 25BR. Tam, pomni doświadczeń z Gobe, kupiliśmy od razu bilety na granice do Mojale za 77BR. Ostatnia indzera, ostatni tani nocleg i rano ruszamy.

Brak komentarzy: