czwartek, 31 grudnia 2009
Góry Semein - Sylwester na 3600 m
to wykonalne ale trzeba było wyruszyć o szóstej rano. Niestety zanim
się wszyscy spakowali, dochodziła już dziewiąta. Dodatkowo Czapla,
który przez skręconą nogę zrezygnował z dalszej wycieczki i razem z
jednym skautem postanowił wrócić do Debark, zaczął się wykłócać o
jakieś banany, wędlinę i kto jest mu winny 2, a kto 3BR. Bartka to
śmieszyło, mnie nie za bardzo, ten facet naprawdę jest żałosny ale to
chyba najlepszy kandydat na polityka Samoobrony czy PiS-u. Życzę mu
powodzenia ;(.
Te bezproduktywne kłótnie trwały dobrą godzinę ale w końcu
ruszyliśmy. Początkowo szlak łagodnie ciągnie się wzdłuż koryta rzeki,
dopiero ostatni fragment do samego obozu jest stromy. Pół
godziny przed szczytem jest wioska Gich. Jako że nie było się gdzie
spieszyć, chłopaki, zaciągnięci przez małą dziewczynkę, poszli do
miejscowej chaty na ceremonię parzenia kawy.
My w tym czasie zorganizowaliśmy sobie litr mleka za 10BR i sześć jajek
po 1 BR. Czeka nas dzisiaj królewska kolacja.
Z płaskowyżu na którym mieści się obóz rozciąga się piękny widok na
góry. W obozie, oprócz naszej ósemki, byli jeszcze Czesi, Francuzi,
Austriacy i Brytyjczycy. Wodę można było brać z pobliskiego
strumienia, był nawet prysznic, a dwie murowane toalety nie zabijały
swoim smrodem. Dodatkowo były dwie wiaty, w których można było gotować.
Po rozbiciu namiotu, zabraliśmy się właśnie za to. Dziś świąteczne
nudle z cebulą, jajkami, pomidorami i czosnkiem. Jako że cały
jest na otwartej przestrzeni, ostro wiało i zrobiło się mroźno.
Ubrałem na siebie wszystko co miałem: kalesony, spodnie, na koszulkę
ubrałem flanelę, kapturek, polar i kurtkę, a do tego rękawiczki i
czapkę. Tak ciepło opatulony zasiadłem do gara naszej królewskiej kolacji. Podzieliliśmy się z jedzeniem z tragarzami i skautami, bo oni,
jak widziałem jedli tylko suche buły przywiezione z Debarku.
Para brytyjska miała ze sobą kucharza, był to istny magik. W tych
warunkach ugotował obiad z dwóch dań, znalazło się też wino żeby
uczcić Nowy Rok, a co ważniejsze na ognisku przyrządził wspaniałe
ciasto. Zasługiwał w pełni na miano Magika.
Po sutym jedzeniu zaczęliśmy się raczyć alkoholem przywiezionym
jeszcze z Polski, oraz miejscowymi trunkami dosyć podłej jakości.
Nikomu nie zależało na dotrzymaniu do Sylwestra, byliśmy zmęczeni i
zziębnięci. Jedyną osobą która przywitała nowy rok był Bartek, który
po prostu zagadał się z przewodnikami. Rok 2010, oby był jeszcze
lepszy od 2009, a nie jest to proste wyzwanie.
środa, 30 grudnia 2009
Góry Semien - etap pierwszy czyli warszawski falstart
naszej podrózy. Mimo, że każdy miał dużo bagażu plus rower, a van był
naprawdę mały, z pakowaniem poradziliśmy sobie dość sprawnie i już o
godzinie 7:30 wszystko było przygotowane do wyjazdu. Niestety od tego momentu zaczęły się schody. Najpierw kierowca chciał więcej pieniędzy niż
początkowo uzgodnione 1400BR. Nie miał jednak odpowiedniej
siły przebicia, jeden przeciwko dziewięciu Polakom, nie miał szans.
Kiedy już zrezygnował z walki wszyscy rozeszli się coś zjeść i wypić,
a kolega Czapla "kierownik" grupy rowerzystów, stwierdził iż idzie
oglądać jeszcze kościół. Nie zabraniam mu doznań kulturalnych
i duchowych ale nie wtedy, gdy czas nas goni i chcemy jeszcze dziś
dojść do drugiego obozu.
Zrobiła się 9:30, mamy już dwie godziny spóźnienia. Ruszyliśmy. Droga
była kamienista, bardzo kiepskiej jakości, bez asfaltu. Chłopaki
umilali sobie niedogodności podróży pijąc miejscowe OUZO. Trochę to
nieodpowiedzialne, mamy wszak być dzisiaj na 3000m ale cóż, to nie
moja broszka. Zameldowaliśmy się w biurze Parku i rozpoczęły się
negocjacje cenowe. Dzień pobytu w Parku kosztuje 100BR od osoby, poza
tym trzeba obowiązkowo wynająć ochroniarza tzw. skauta za 40BR za
dzień. Jako że nas była dziewiątka musieliśmy wziąć ich dwóch, bo
według prawa Parku, jeden może prowadzić tylko grupę 6 osób.
Opcjonalnie można wynająć też przewodnika za 120BR dziennie i
kucharza. Nie skorzystaliśmy jednak z tych luksusów. Jeżeli chce się
zdobywać Ras Dashen trzeba wykupić obowiązkowo 8 dni pobytu w Parku,
niezależnie jak szybko pokona się tą trasę. W ramach cięcia kosztów
koledzy stwierdzili, że wykupią tylko trekking sześciodniowy, a potem
się zobaczy. Nam z Bartkiem bardzo zależało na zdobyciu szczytu ale
przystaliśmy na opcję większości, nie ma co się za bardzo przejmować,
zobaczymy co będzie dalej, przecież skauci nie będą do nas strzelać.
W biurze Parku istnieje możliwość przechowania zbędnych rzeczy
za zupełną darmochę.
Przepakowani, ruszyliśmy z dwójką naszych opiekunów zaopatrzonych w kałasznikowy, do obozu Sankaber, oddalonego od miasta o 36 km. Droga tam jest kręta, wyboista i długa.
Na miejscu, ostro już podpity Czapla zaczął załatwiać tragarzy, którzy ponieśliby całe ich żarcie na szczyt. Niestety alkohol zaczął
mącić jego przywódcze zapędy oraz zmęczył
go na tyle, iż scedował pracę na kolegów,
a kiedy wszystko było już załatwione,
zrugał wszystkich jak bure suki, chyba
żeby poczuć się bardziej męsko. Co za kolo!!
Tragarzy było dwóch, a każdy z nich niósł po 20 kg sprzętu i inkasował za to 45BR dziennie. Razem z Bartkiem nieśliśmy nasze bagaże na własnych plecach, a jako że dochodziła już 15ta, nie chcąc przedłużać tej żałosnej sceny, wzięliśmy jeszcze to, co nie zmieściłosię na grzbiety tragarzy. Ruszyliśmy do obozu Gich.
Początkowa trasa jest naprawdę przyjemna, małe różnice wzniesień,
a wokoło przepiękne góry.
Ścieżka prowadzi bokiem zbocza i już pierwszego dnia „nadzialiśmy” się na
pawiany i endemiczne kozice, których nazw łacińskich nie pomnę.
Szliśmy dosyć szybko za pierwszym skautem, niestety co pół godziny
musieliśmy się zatrzymywać i czekać na zamykającego stawkę pijanego
Czaplę. Drogę, którą powinno się zrobić w półtorej godziny my
musieliśmy przedłużyć do trzech. Na małej polance czekaliśmy na
marudera, który już prawie prowadzony przez swoją dziewczynę, źle stanął
i skręcił sobie nogę. Tak zaczął się upadek "wodza". Udało się nam
jeszcze podejść stromym podejściem w okolicy Deche Nadela i tu noga
całkowicie odmówiła posłuszeństwa. Zmierzchało się, nie było wyboru,
trzeba było nocować na pobliskim polu. Z nami nie było problemu,
zaopatrzeni w namioty, śpiwory i ciepłe ciuchy, nie baliśmy się
mrozów, a temperatura spada tu poniżej zera. Nasi skauci byli ubrani
tylko w jakieś pseudo garnituro-mundury, sandały, obwiązani kocami, a
jeden z naszych tragarzy nie miał nawet butów. W tych warunkach
musieli spędzić całą noc w stogu siana.Kolega Czapla przez cały wyjazd kreował się na przywódcę grupy,
niestety swoim zachowaniem potrafił jedynie potwierdzić najgorsze
stereotypy dotyczące mieszkańca "stolycy" po prostu ŻENADA!!! Szczerze powiedziawszy wcale mi go nie żal, dobrze się stało, w dniu dzisiejszym odpadło najsłabsze ogniwo wyjazdu.
wtorek, 29 grudnia 2009
Witamy w Etiopii
Drugiego dnia poszliśmy na zwiedzanie miasta. Nad centrum góruję zamek, nic specjalnego jak na Europę ale tutaj jest to ewenement. My wybraliśmy się do monastyru z XVIII wieku w którym są malowidła przedstawiające, Jezusa, Boga i całą gromadę Świętych, na czelę ze Świętym Jerzym który zatłukł smoka. Przy kościele jest też małe muzeum z przedmiotami liturgicznymi oraz z kilkuset letnimi księgami. Wejście kosztuje 25BR ale warto to zobaczyć. Wieczorem jak zwykle kolacja z indżery i piwko lane za magiczną cenę złoty pięćdziesiąt, oj podoba mi się tutaj bardzo!!!
Kierunek Etiopia
Zaopatrzeni w bilety, o szóstej rano, stawiliśmy się na dworcu autobusowym. Oczywiście nie obyło się bez sprawdzania naszych paszportów, wiz, rejestracji i innych pozwoleń ale zdążyliśmy do tego przywyknąć. Przyszedł czas żeby pożegnać się z kolegą Simonem, wiernym druhem naszej Sudańskiej tułaczki i ruszyliśmy w drogę. Piękny chiński autobus Yutong, dawał sobie dzielnie radę przez dobre 4 godziny, ale cóż, jako że to wymysł chińskiej myśli technicznej ,wziął i się w końcu zepsuł na środku pustyni. Kierowca zapytał po arabsku czy w autobusie jest mechanik i całe szczęście znalazło się kilku znawców tematyki i około 20 gapiów, zawsze służących dobrą radą. Wspólnymi siłami po dwóch godzinach udało się uruchomić silnik, ruszyliśmy dalej. W mieście Gadaref byliśmy po zmroku. Zastanawialiśmy się nad obozowaniem w okolicy ale od taksówkarza dowiedzieliśmy się że istnieje jeszcze szansa dostania się dzisiaj busem na granicę. Władowaliśmy się do przerobionej na pasażerską Toyoty Hiluxa i pojechaliśmy na dworzec Koda. Faktycznie, nie było problemu ze znalezieniem transportu do granicy. Za 10SDP i 2 godziny później byliśmy w Gallabat. Tam znaleźliśmy najtańszy nocleg w „hotelu namiot” za 1SDP. Formalności graniczne zostawiliśmy sobie na jutro.
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Góry Semien - przygotowania
z Welocypedy.pl pod budynkiem poczty w Gondarze. Chcieliśmy obniżyć
koszty wypadu w góry, a poza tym w grupie przyjemniej. Do czwórki
rowerzystów: Ryśka, Czapli, Arona i Mariusza, przemierzających Afrykę
od Kairu do Kapsztadu, na część etiopską, miała jeszcze dołączyć trójka ich znajomych: Marta, Krzysiek i Jacek.
Postanowiliśmy skorzystać z usług miejscowego naganiacza, który
zaoferował pomoc w organizacji wyjazdu. Prawdę powiedziawszy jego
oferta okazała się marna. Pomógł przy załatwieniu vana, który wywiózł
nas do pierwszej bazy, pochodził z nami po targu negocjując ceny,
zobowiązał się do załatwienia biletów z Debarku do Axum i skasował za
to stówkę. Na upartego wszystko to można było sobie zorganizować
samemu, może trwało by to dłużej ale jest to wykonalne. Dla leniwych
podaje namiary na niego, ale podkreślam, nie warto -
goldeannika@Yahoo.com lub 0918737399.
Dwa ostatnie dni przed wyjazdem poświęciliśmy na dogranie wszystkich
spraw do końca i na wieczorne relaksowanie się przy lanym piwie
kuflowym 0,4L za 5,20BR czyli za 1,30 PLN :).
niedziela, 27 grudnia 2009
Wodospady na Nilu
Tissisat, koło której można podziwiać przepiękne wodospady na rzece.
Do Tissisat można dojechać zwykłym autobusem z dworca za 10BR. Mimo że to nieduża odległość, jedzie się tam aż 45 min, gdyż droga nie jest asfaltowa tylko utwardzona.
Na miejscu kupiliśmy bilet wstępu za 15 BR (kasa znajduje się przy wejściu do elektrowni wodnej), ominęliśmy szerokim łukiem przewodników i ruszyliśmy podziwiać piękno przyrody. Aby dostać się do wodospadu trzeba iść wzdłuż płotu elektrowni, po czym zejść w dół aż do XVII wiecznego mostu, a za mostem skręcić w lewo pod górkę. Trafiliśmy tu w niedzielę, kiedy dopobliskiej wioski szła procesja, gdzie wieczorem miał się odbyć festiwal piosenki ortodoksyjnych chrześcijan.
Mimo, że było to w przeciwną stronę postanowiliśmy ruszyć z ludźmi,
tylko tak, żeby poczuć atmosferę. Szliśmy wzdłuż Nilu, polami, łąkami,
pastwiskami, razem z etiopskimi pielgrzymami.
Czułem się jak nowy odkrywca, założę się że mało turystów szło
tym szlakiem. Powrót z wioski trwał półtorej godziny. Przyszedł czas na
podziwianie wodospadu.
Nie był on taki jak na zdjęciach sprzed kilkunastu lat. Byliśmy w okresie
małych opadów, a na dodatek większość wody spływała specjalnym
kanałem i napędzała turbiny do produkcji prądu.
Słyszeliśmy od miejscowego przewodnika, że kilka lat temu amerykańscy
turyści zapłacili 10 000BR tylko po to, by zatrzymać elektrownię i
zobaczyć w pełnej krasie jak woda spływa w dół. Nas na to nie było stać
ale mimo wszystko widok zapierał dech w piersiach. Korzystając z okazji
Bartek wziął kąpiel w małej, okolicznej rzeczce.
Jest tam bród po którym można dostać się aż do wodospadu.
Jeżeli człowiek nie chce sobie pomoczyć nóg, miejscowi,
za drobną opłatą, przeniosą turystę na rękach. Trochę żenujące, ale cóż :(.
Wokół wodospadu unosi się mgiełka wody, dzięki czemu wszystko w okolicy aż tryska zielenią. Wracając, wybraliśmy opcję przepłynięcia łódką do wioski. Na miejscu, jak zwykle, opadła nas chmara dzieciaków, wyciągająca ręce po drobne. Zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić i nie robi to już na nas żadnego wrażenia. Nie było problemu ze złapaniem autobusu powrotnego. Wróciliśmy do Bahir Daru na obiad, jutro kierunek Gondor i Góry Semien.
sobota, 26 grudnia 2009
Bahir Dar - Klasztory na wyspach.
dojechać, trzeba być na dworcu przed godziną szóstą. Tutaj to jeszcze
noc. Z początku baliśmy się, że wśród wielu autobusów wyruszających z
Gondaru nie znajdziemy naszego do Bahir Daru. Na szczęście zaraz przy
wejściu jest pełno naganiaczy, którzy za darmo zaprowadzą cię na
miejsce, wytłumaczą konduktorowi dokąd jedziesz, na końcu opierniczą
miejscowych żeby się nie rozsiadali i zwolnili ci miejsce. Bahir Dar
leży nad Jeziorem Tana, z którego wypływa Biały Nil. Podróż
trwała 3 godziny i kosztowała nas 37BR. Jak zwykle, gdy wylądowaliśmy
na miejscu obskoczyło nas wielu naganiaczy oferując hotel, wycieczki
po mieście, po jeziorze i tego typu rozrywki. Olaliśmy wszystkie super
propozycje i postanowiliśmy znaleźć coś na własną rękę.
Zaryzykowaliśmy i wynajęliśmy pokój w domu publicznym. Właśnie tak,
wszędzie w Etiopii są hybrydy knajp, barów, dyskotek, burdeli i
oczywiście tanich miejsc noclegowych. Znaleźliśmy takie lokum zaraz
koło dworca, cena 30BR czyli 7,5 zyla za pokój oczywiście muza do rana
i pchły gratis, za inne przyjemności trzeba dopłacić, niestety nie
wiemy ile :).
Nora, bo tak to można jedynie nazwać, nie była nawet taka zła,
klepisko było dobrze ubite ściany dobrze obielone wapnem, na suficie
świeciła 25 W żarówa. Większość pomieszczenia zajmowało
podwójne łóżko, wyśmigane już przez dziesiątki, jak nie setki,
erotycznych wygibasów i został jeszcze do tego metr kwadratowy wolnej
przestrzeni na położenie plecaków. Dla nas bomba, było to na tyle
obskurne, że nie chciało się tam siedzieć.
Miasto przylega do jeziora i można je obejść w godzinkę, na każdym
kroku zaczepiają cię naganiacze oferujący przejażdżkę po jeziorze
połączoną ze zwiedzaniem monastyrów. Cena zaczyna się od 400BR za
wynajęcie całej łódki, nam się za bardzo nie spieszyło więc
chodziliśmy sobie bulwarem wokół jeziora, odpoczywaliśmy w parku
miejskim, w końcu, około 14tej, naganiacz wymiękł i zaoferował nam
podróż za 75BR od osoby. Wypłynęliśmy. Cała wyprawa składa się ze
zwiedzania trzech wysp, na których żyją mnisi pustelnicy opiekujący
się monastyrami, oraz skarbami wczesnochrześcijańskiej religii.
Naprawdę godnym polecenia był drugi kościół dostępny tylko dla
mężczyzn wstęp 50BR. Sam budynek był niedostępny dla zwiedzających,
gdyż wieki użytkowania oraz warunki atmosferyczne nadszarpnęły już
mocno jego konstrukcję. Najciekawsze rzeczy znajdowały się w pobliskim
pomieszczeniu przypominającym basztę. Oprócz przedmiotów
liturgicznych, krzyży, kropielnic, kadzideł sprzed setek lat były XIII
wieczne biblie, ręcznie pisane i malowane na wyprawionej skórze. Można
je było dotykać, kartkować do woli i oglądać z każdej strony. To jedyna
chyba możliwość, żeby w rękach trzymać dzieło sprzed siedmiuset lat.
Chcecie skorzystać, zapraszam do Etiopii, nie wiem ile lat to jeszcze
będzie możliwe bo ilość turystów wzrasta z roku na rok, a coś co
wytrzymało kilka wieków może rozpaść się w pył w przeciągu kilku lat.
Na zakończenie podpłynęliśmy do ujścia Nilu, niestety nie załapaliśmy
się na hipopotamy, których nie ma o tej porze roku ale przy brzegu
można było oglądać stado pelikanów. Tak czy inaczej wycieczka była
bardzo udana i warta polecenia.
środa, 23 grudnia 2009
Kierunek Etiopia
wtorek, 22 grudnia 2009
Port Sudan i okolice
Następnego dnia wrócił z Chartumu Simon. Nasza załoga była znów w komplecie. W poniedziałek postanowiliśmy że dosyć już tego miasta i czas na zmiany. Ruszyliśmy więc na plaże. Plaża znajduje się w Al- Kilo, koło rafinerii ropy. Busik zatrzymuje się przy bramie zakładu więc trzeba jeszcze podejść z pół godziny. Akurat rankiem przeszedł mały deszcz i gliniasta droga nie należała do najłatwiejszych. Plaża to kilka chat rybackich, trochę kamieni, i piachu, ale ogólnie dość przyjemnie. Morze jest tu bardzo płytki i trzeba wejść daleko żeby można było popływać.
Jedyną możliwością dojechania do naszego następnego punktu wycieczki, był powrót na dworzec autobusowy w Port Sudan i złapanie busa do Suakin. Z pomocą ochroniarza skrzyżowania, dość ciekawy zawód ale praca dość monotonna, złapaliśmy stopa do centrum. Tam wskoczyliśmy do autobusu we właściwym kierunku i po godzinie i ubożsi o 5SDP. Dotarliśmy do celu. Suakin to mała rybacka wioska nad zatoką. Odpływają stąd promy do Arabii Saudyjskiej. Znaleźliśmy zakwaterowanie w dość obskurnym hotelu,10SDG od głowy i na zakończenie tak miłego dnia poszliśmy na wspaniałą kolacje
Stara część zabudowań jest zrobiona z koralowca, z tym że, w przeciwieństwie do budynków w Port Sudan, leży cała w gruzach. Czułem się trochę jak na planie filmu wojennego lub o odbudowie Warszawy. Najlepiej tę część zwiedzać z samego ranka, kiedy cieć sprzedający bilety jeszcze śpi, a promienie słońca przebija się przez ruiny. Niestety nie da się dojść do otwartej plaży, gdyż jak zwykle w Sudanie jest to teren wojskowy. Nie było sensu dłużej błąkać się po okolicy, wróciliśmy więc z powrotem do miasta. Kupiliśmy na rano bilety do Gadarafu, zjedliśmy pożegnalną kolacje, a jutro kierunek Etiopia czyli święta w chrześcijańskim kraju i pierwsze piwo od 3 tygodni – miodzio :)
czwartek, 17 grudnia 2009
Kassala
Na moście moje wyobrażenie Nilu zderzyło się z rzeczywistością. Połączenie dwóch bratnich rzek nie było w żaden sposób spektakularne, prawdę powiedziawszy żadna rewelacja, a na dodatek nie można było robić zdjęć. Mimo to cieszyłem się z porannego spaceru. Na campingu spakowaliśmy się pożegnali z poznanymi wcześniej ludźmi, między innymi grupką Polaków, którzy Afrykę postanowili przejechać na rowerach i ruszyliśmy do centrum. Wymieniliśmy kasę u konika przy Baraka Tower i busem pojechaliśmy na główny dworzec autobusowy. Tam po wykupieniu peronówki, odmeldowaniu się w biurze imigracyjnym złapaliśmy autobus o 12tej do Kassali - 40SDP.Podróż, mimo iż długa, minęła szybko. Za oknem pustynia zmieniała się z piaszczystej, w kamienistą, a kamienista znowu w piaszczystą i tak cały czas, więc nie można było narzekać na monotonie krajobrazu. Na miejscu byliśmy koło 23ej. Kassala przywitała nas totalną ciszą, wszyscy spali, a na ulicach nie było prawie żywego ducha. Wzięliśmy więc taksę żeby dostać się do centrum i znaleźć jakiś hotel. Okazało się to nie takie proste, bo o tej porze wszystkie były już zajęte. Taksówkarz jednak cierpliwie jeździł z nami po mieście żeby zarobić swoje 10 zyla. Udało się dopiero za ósmym czy dziesiątym razem. Hotel Toteel za 60SDP, zaoferował nam pokój z grzejącą klimatyzacją,śmierdzącym kiblem i karaluchami gratis. Zdzierstwo ale byliśmy wykończeni więc skorzystaliśmy z jego usług.
Rankiem jednak wszystko wyglądało lepiej. Poszliśmy na poranną herbatę z mlekiem, a raczej mleko z herbatą i słodkie pączki. Spotkaliśmy naszych znajomych z Chartumu Koreankę Kim i Południowoafrykańczyka Lawrencea. Kassala to bardzo rozległe miasto z piętrową zabudową, ulic asfaltowych jest zaledwie kilka ale ogólne wrażenie jest bardzo miłe. Z każdego punktu widać olbrzymią górę Toteel. Wygląda ona tak, jak by ktoś poukładał olbrzymie rzeczne otoczaki na kupę. Pierwszy raz widziałem coś takiego w moim życiu - CZAD!!! Jako że Simon musiał wrócić do Chartumu, a nasi międzynarodowi znajomi jechali już w stronę Etiopii, z Bartkiem postanowiliśmy zdobyć tę górę i urządzić tam piknik pod wiszącą skałą. Do podnóża góry z centrum idzie się pół godzinki, mija się olbrzymi cmentarz i fawele. Jest to spokojna droga po płaskim. Samo wejście na szczyt nie jest już takie proste, bo nie ma żadnej ścieżki. Wchodzi się po głazach, niektóre z nich mają wielkości samochodu osobowego, a inne nawet ciężarówki. Na szczycie jednego ze wzniesień założyliśmy bazę. Ja zostałem z plecakami, Bartek poszedł dalej walczyć z górą, upałem, kamieniami i bezdomnymi psami. Wrócił po zachodzie słońca zmęczony, spragniony ale bardzo szczęśliwy. Na sam szczyt nie da się wejść bez sprzętu wspinaczkowego. Z naszej bazy, od zachodu, widać było całą Kassale, a od wschodu góry Erytrei. Dzień uczciliśmy chałwą i butelką wody, na mocniejsze trunki przyjdzie czas w Etiopii, poczekamy, poczekamy :)
Dzień przywitał nas szczekaniem, dzikim wrzaskiem i kwikiem. Okazało się, że to podeszły do nas pawiany, zaciekawione dziwnymi gośćmi. Nauczeni doświadczeniem Bartka z Gibraltaru, że to sprytne złodziejaszki, postanowiliśmy zwijać się jak najszybciej. Pawiany podchodziły coraz bliżej ale nie atakowały i nie próbowały nic ukraść, co więcej, bały się aparatu fotograficznego, pewnie myślały że to jakiś, wymierzony w nich rodzaj broni. Zeszliśmy z góry, w mieści zjedliśmy fuul i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Niestety był tylko jeden autobus do Port Sudan który odszedł 2 godziny temu. Cóż, zostało nam pójście na stopa. Na wylocie odmeldowaliśmy się u policjanta i zaczęliśmy łapać. Samochodów jednak było jak na lekarstwo. Po godzinie zatrzymał się Sudańczyk w wiekowej Toyocie Hilux i zaoferował podwiezienie za 50SDF. Była to równowartość biletu autobusowego więc przystaliśmy na to. Po dobraniu jeszcze kilku pasażerów,zatankowaniu i zmianie kierowcy ruszyliśmy na pustynie. Przez pierwsze 100 kilometrów asfalt pozwalał na dość szybką jazdę, potem zaczęły się dziury, czyli typowa polska droga. Na jednej z takich dziur, wysłużony resor samochodu nie dał rady i pękł. Stanęliśmy w środku pustyni, już oczami wyobraźni widziałem sępy wirujące nad naszymi szczątkami. Jednak za pomocą sznurka, drewnianego klocka i kamienia, udało się jakoś to wszystko poskładać do kupy na tyle, by dojechać do kolejnej policyjnej kontroli. Muszą się tam zatrzymywać autobusy i w tym widzieliśmy naszą szansę na wydostanie się z tej sytuacji. Mieliśmy szczęście, po 20min przyjechał jeden z nich. Wziął nas mimo że był pełen. Niestety nie było mowy o zwrocie pieniędzy za nasz wcześniejszy, pechowy kurs. Trudno nie zawsze się wygrywa.
poniedziałek, 14 grudnia 2009
Chartum – czas afrykański
W piątek wieczorem pojechaliśmy zobaczyć taniec derwiszów. Zawsze chciałem to zobaczyć najpierw w Turcji ale zaporą była cena 50 € i jak się potem dowiedziałem była to zwykła „cepelia” dla turystów. W Kairze też się nie załapałem bo gdy przebiliśmy się przez tłumy na ulicy było już po występie. Tutaj powiedziałem że nie odpuszczę. Pojechaliśmy więc do północnej części miasta. Jak się okazało trochę za daleko, ale dzięki temu załapaliśmy się na prawdziwy targ z mnóstwem przedziwnych rzeczy. Dominował towar z Chin, badziewiaste ciuchy, buty, elektronika ale były tez towary miejscowe no i wszechobecny zapach kadzidła. Zapach ten można poczuć wszędzie, częściej nawet niż zapach palonej sziszy i na pewno, już teraz, do końca życia będzie mi się mile kojarzył z Sudanem, a nie z jakimiś kościelnymi obrządkami. Na jednym ze stoisk, wśród kupy klapków z nazwami drużyn, znalazł się jeden dość osobliwy, z herbem Odry Wodzisław !!!
Złapaliśmy kolejny autobus i po 10minutach byliśmy na miejscu. Cały pokaz tańca, a raczej modlitwa, odbywał się na placu przy meczecie w środku muzułmańskiego cmentarza, ta sceneria robiła wrażenie. Zaczęło się od tańca kilku osób przy śpiewie i dźwiękach dwóch bębnów. Z czasem pojawiło się coraz więcej tańczących, a koło w którym to się wszystko działo poszerzało się z minuty na minutę. Ludzie śpiewali, tańczyli, wielbiąc Allacha. Nie było w tym żadnej pokazówki, a raczej pewnego rodzaju religijne uniesienie. Tak, warto to było przeżyć. Wszystko zakończyła modlitwa o zachodzie słońca.Niedziela w świecie arabskim i żydowskim również to początek tygodnia. Ludzie ruszyli do pracy, a my ruszyliśmy załatwiać niezbędne pozwolenia. Pierwszym było zezwolenie na robienie zdjęć. Z tym poszło szybko. Ministerstwo Turystyki mieści się niedaleko kempingu na ulicy Abo Sin w parterowym baraku. Miła pani wręczyła nam wnioski do wypisania, dołączyliśmy do tego zdjęcie,ksero paszportu i wizy, potem poprzybijała wszędzie pieczątki i już pierwszy papier w kieszeni. Z zezwoleniem na podróżowanie były większe problemy. Przede wszystkim można je uzyskać w Ministerstwie Pomocy Humanitarnej, a nie jak jest napisane w przewodniku Lonely Planet, pierwszy minus dla niego, w Ministerstwie Spraw Humanitarnych. To zupełnie inne ministerstwa. Ale można to zrozumieć, Sudan to chyba najbardziej zbiurokratyzowane państwo w którym byłem, przy 30tym ministerstwie pogubiłem się w liczeniu. Tak czy inaczej „nasze” ministerstwo mieści się przy ulicy Mak Nimr, jakieś 500m za torami w 3 piętrowym, zielonym budynku, naprzeciwko hotelu Sultan. Tam złożyliśmy trzy kserokopie paszportu,wizy i rejestracji, jedno zdjęcie, wypisany wniosek z dokładną trasą i pozwolenie na fotografowanie. W jednym z pokoi nam to ostemplowano w drugim opisano a w trzecim zabrano i kazano się zjawić jutro o 10tej. Na szczęście wszystkie pozwolenia są darmowe, a jedynym minimalnym kosztem jest koszt ksero.
Rankiem następnego dnia, przed wizytą w biurze poszliśmy zobaczyć miejsce w którym łączą się Nil Błękitny z Białym, niestety mieliśmy pecha, akurat tego dnia, okolice mostów były obstawione przez policje i niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Wskoczyliśmy więc do busika i pojechaliśmy pod ministerstwo. Papiery otrzymaliśmy bez problemu, choć główny szef był niezbyt zadowolony z naszej trasy i trochę powątpiewał w jej celowość. Pomruczał, pomachał z powątpiewaniem głową, ale w końcu życzył nam szerokiej drogi i powodzenie. Teraz zaopatrzeni we wszystkie możliwe dokumenty możemy ruszać dalej. Jutro kierunek Kassala.
piątek, 11 grudnia 2009
Cztery godziny w stolicy i już na dołek.
Wysiedliśmy z autobusu przy jakiejś głównej ulicy. Chcieliśmy iść w stronę centrum gdzie znajduje się dużo tanich hoteli, ale podobno to zbyt daleko na piechotę, Wzięliśmy taksówkę. Jak się okazało niepotrzebnie, bo to co dla Sudańczyków jest daleko nam zajęło by to kwadrans. Miasto było puste, wymarłe, czułem się jak w filmie o zombi.Niestety wszystkie tanie hotele były pełne, chodziliśmy pytaliśmy i nic. Zrobiła się już pierwsza w nocy postanowiliśmy pójść na camping. Ale to nie było takie łatwe. Zostaliśmy zatrzymani przez policje za szwendanie się po nocy. Dwóch gliniarzy, w niebieskich uniformach, wyglądających jak obozowe ciury, jeden w płaszczu zimowym po kostki, drugi z beretem naciągniętym na uszy odprowadziło nas na posterunek policji. Mieli ze sobą wysłużonego kałacha który raczej im ciążył niż pomagał, więc nie było co dyskutować. Na miejscu staraliśmy się wytłumaczyć że idziemy na kemping i to we wszystkich możliwych znanych nam językach, niestety nic to nie pomogło. Kapitan stwierdził że nie ma co się szlajać po nocy i kazał nas odeskortować do hotelu. Na nic się zdały tłumaczenia że w hotelach nie ma wolnych miejsc, więc nasza trójka z obstawą uzbrojonych gliniarzy poczłapał na poszukiwania wolnych pokoi. Szwendaliśmy się ponad godzinę ale oczywiście nic nie znaleźliśmy. Na początku wydawało się to zabawne niczym ze Szwejka Haszka ale z każdą chwilą stawało się bardziej denerwujące. Gdy wreszcie w kolejnym hotelu ktoś znał angielski i wytłumaczył policjantom o co nam chodzi, ci postanowili że pojedziemy tam taksówką mimo że to było tylko 10 minut drogi. Znalezienie taksówki o czwartej rano okazało się trudniejsze niż noclegu Nie było rady, wróciliśmy na posterunek i dogadaliśmy się że przekimamy tu do rana Trochę dziwna miejscówka jak na pierwszą noc ale cóż, nie skuli nas, nie spałowali, więc nie ma co narzekać. Przypuszczam że cała ta akcja nie miała uprzykrzyć nam życia, ale raczej wynikała z ich bezinteresownej chęci niesienia pomocy. No cóż wyszło jak wyszło.
Jako że posterunek mieścił się w starych kontenerach, nie posiadał cel. Osadzeni spali po prostu pokotem pod płotem posterunku pilnowani przez kilku gliniarzy. Rano po pierwszych modlitwach wysłano ich do prac porządkowych, i polewania wodą klepiska przed komisariatem. My rozpoczęliśmy negocjacje mające doprowadzić do wypuszczenia naszej trójki. Udało się dopiero koło siódmej gdy kapitan się wreszcie obudził. Byliśmy wolni. Normalnie to z radości poszlibyśmy na piwo lub nawet szampana, niestety tu jest prohibicja, poszliśmy więc na czaj z mlekiem i słodkie pączki. O ósmej znaleźliśmy się na pustym Campingu starając się odespać noc. Po południu poszliśmy pozwiedzać miasto targ i zjeść coś dobrego. Czuliśmy jednak trudy wczorajszego dnia więc o dwudziestej spaliśmy jak dzieci. Ta dziwna nocna historia nie zmieniła naszego zdania o Sudańczykach, to naprawdę mili i bezinteresowni ludzie, otwarci na nowe znajomości, chętni do pomocy i lubiący pogadać nawet jeżeli mówią słabo po angielsku. Gdy opowiadaliśmy im co nas spotkało, byli przygnębieni że nasze pierwsze wrażenie było nieprzyjemne i tłumaczyli się z postępowania policji. Egipcjanie to przy nich wredne kutwy chcące cię wycyckać na każdym kroku. RADA: OLEJCIE EGIPT, PIRAMIDY ZOBACZCIE SOBIE NA DISCOVERY I PRZYJEŻDŻAJCIE DO SUDANU NAPRAWDĘ WARTO !!!
środa, 9 grudnia 2009
W drodze do Chartumu
wtorek, 8 grudnia 2009
Promem przez Jezioro Nasera
Kilka godzin przed dopłynięciem do Wadi Halfy musieliśmy oddać nasze paszporty oraz wypełnione deklaracje wjazdowe i sanitarne. Paszporty zostały ostemplowane i wydane gdy dobiliśmy do brzegu, nie obyło się oczywiście bez wypisania kolejnych paperów. I tak po 31 godzinach na promie suchą nogą stanęliśmy na stałym lądzie. Jeszcze tylko odprawa celna i „Welcome to Sudan” Nie opłacało się brać autobusu do miasteczka, którego światła było widać z oddali. Dotarliśmy tam w 20minut, choć nie było to proste gdyż nie ma tam asfaltu i trzeba kierować się koleinami wyżłobionymi przez ciężarówki i wysłużone, wiekowe Land Rowery.
niedziela, 6 grudnia 2009
Asuan
W mieście znaleźliśmy najtańszy z możliwych hoteli Al Amin za 30EGP żaden luksus, sami Egipcjanie ale nic nas nie pogryzło ani zeżarło, a raz na jakiś czas pojawiało się WIFI dzięki czemu mogliśmy nadrobić braki blogowe. Pierwszy dzień upłynął na odsypianiu drogi oraz na zwiedzaniu miasta. Co mnie mile zdziwiło, Asuańczycy są milion razy lepsi od mieszkańców Luxoru. Mniej nachalni, milsi, nie kantują tak na cenach i ogólnie bardziej wyluzowani. W mieście jest tylko jeden sklep z alkoholami ale gdzie jest prohibicja jest i czarny rynek. My wieczorne piwko kupowaliśmy w kafejce internetowej. Cena 10EGP ale i tak taniej o 2EGP niż w wspomnianym sklepie.
Rankiem postanowiliśmy na rowerach pojechać pod wielką tamę. Wynajęliśmy 2 kółka od dziada przy dworcu i dojechaliśmy do pierwszej tamy. Niestety tam nas zatrzymali żołnierze, bo nie ma przejazdu przez tamę na rowerach. I może dobrze że dalej nie jechaliśmy bo Bartkowi odpadły jedyne hamulce, a mnie złamał się pedał. Wróciliśmy, oddaliśmy ten badziewiasty sprzęt i poszliśmy zwiedzać Muzeum Nubijskie 50EGP. W muzeum są zgromadzone skarby które udało się odratować przed zalaniem gdy powstało jezioro Nasera.
Od czasu gdy przyjechaliśmy do Asuanu staramy się dowiedzieć o której odpływa prom do Wadi Halfa. Najmniej pomocny okazał się pan z informacji turystycznej, nie wiedział dokładnie nic. Na jakiś trop wpadliśmy pytając w zwykłym biurze podróży, podobno jest przedstawicielstwo armatora zaraz przy Policji Turystycznej, które sprzedaje bilety. Postanowiliśmy to rano sprawdzić. Faktycznie udało się kupić tam bilety, co prawda cena za najtańszy wynosiła 311EGP ale nie mieliśmy wyboru, to jedyna możliwość dostania się do Sudanu. Przy kasie spotkaliśmy międzynarodowe towarzystwo, Francuza, Koreankę i Południowoafrykańczyka. Umówiliśmy się na następny dzień że pojedziemy razem. Prom ma odpływać podobno o 16tej ale mamy być na miejscu koło 8.30.
Po załatwieniu formalności popłynęliśmy na zachodni brzeg po szlajać się trochę po pustyni. Zwiedziliśmy grobowce Asuańskich dostojników, klasztor Św. Symeona oraz ruiny jakiejś osady. Wszystko to było wśród piachu, wydm i kamieni, a w oddali wił się Nil. Dla mnie super!!!
Na zakończenie dnia poszliśmy tam, gdzie nie zapędzają się białasy, czyli na egipskie fawele, zobaczyć jak żyją prawdziwi mieszkańcy Asuanu. A żyją biednie, nawet bardzo biednie, wśród brudu, syfu i kurzu. Od razu opanowała nas chmara dzieciaków sępiąca kasę lub fajki. Z początkowych 5 maluchów już po chwili zrobiło się dziesięcioro, a po kolejnych kilku minutach zrobiło się jak w przedszkolu. Dostarczyliśmy im niezłej rozrywki, ale mnie to zaczęło męczyć, jak szybko weszliśmy w dzielnice biedoty, tak jeszcze szybciej z niej wyszliśmy. .Kulminacją dnia było wypicie piwka nad Nilem. Niestety to ostatnie piwo na długi, długi czas. W Sudanie niestety jest całkowita prohibicja, żegnaj więc przyjemności na 2,3 tygodnie. Mam tylko nadzieje że z dostępem do netu nie będzie problemów.
wtorek, 1 grudnia 2009
Morze Czerwone – od Safagi do Marsa Alam
niedziela, 29 listopada 2009
Luksor, czyli krótka historia jak można sobie zniesmaczyć Egipt.
Z dworca autobusowego do centrum dostaliśmy się busikiem, który przyjechał po jednego z hotelowych gości. Można też dojechać taksówką ale ceny są na poziomie europejskim. Ogólnie ceny w tym mieście są skrojone na portfele bogatych białasów. Bartkowi udało się znaleźć nowy, tani, schludny, rastamański hotelik „Sherief” znany bardziej jako „Bob Marley House”. (2 przecznica w prawo od ulicy Telewizyjnej)Pokój kosztował 40EGP, na dachu był odkryty taras, a przy recepcji darmowy internet. Po całej nocce jazdy postanowiliśmy wziąć prysznic i iść spać. Wieczorem ruszyliśmy coś zjeść, no i się zaczęło. Na nasz widok ceny w sklepach podskakiwały 3, 4 krotnie, a gdy rozpoczynaliśmy targowanie, Egipcjanie czuli się obrażeni, coś na zasadzie jak nie my kupimy za tą cenę to inni. Zaczęło mnie to ostro denerwować, do tego dosłownie za każdym razem przy wydawaniu reszty mylili się oczywiście na swoją korzyść. Inni z kolei, gdy kłóciliśmy o wydanie reszty udawali że nagle nie mówią po angielsku. Ogólnie za każdym razem walka od rana aż do wieczora. A do tego pełno naganiaczy, krzykaczy i handlarzy nielegalną marihuaną i haszyszem. Mimo iż jestem spokojnym człowiekiem to najczęstszym słowem jakim się wtedy posługiwałem to F**K i pochodne we wszystkich znanych mi językach.
Rano z hotelu wzięliśmy rowery (15 EGP), stare dziadostwa, ale dawały radę i popłynęliśmy promem na zachodni brzeg Nilu zwiedzić Nekropolie Tebańską. Do wszystkich części sprzedawane są osobne dość drogie bilety. My postanowiliśmy obejść kasy i bramki i zwiedzić wszystko za darmo i na własną rękę. Udało się bez problemu najlepiej zacząć zwiedzanie od Doliny Królów i zaraz za kasami biletowymi skręcić na lewo i ruszyć dalej ścieżką w góry. Dzięki temu mieliśmy okazje przypatrzyć się „pasjonującej” pracy archeologów. Wieczorem poszliśmy jeszcze zobaczyć super oświetloną świątynie w Luksorze i kompleks świątynny w Karnak i tyle można uciekać z miasta zdzierców,kłamców i naciągaczy. Mam nadzieje ze już nigdy tu nie będę musiał wrócić, nie warto tracić nerwów, nawet dla tych pięknych zabytków.
piątek, 27 listopada 2009
Port Sid - niezły kanał.
Postanowiliśmy ruszać dalej w stronę Luksoru. Ale najpierw, aby docenić piękno Kanału Sueskiego, pojechaliśmy pociągiem do Ismailii. Tory kolejowe poprowadzone są równolegle do kanału, a widok olbrzymich statków, prawie na wyciągnięcie ręki zapiera dech. Ismailia jest małym, cichym miasteczkiem z pięknym meczetem w centrum. Za 5EGP wzięliśmy taksówkę do dworca autobusowego, a stamtąd dostaliśmy się do Suezu. Za 2 godziny mieliśmy następny transport do Luksoru, więc nie było czasu na zwiedzanie miasta. Kupiliśmy bilet za 65EGP to jest około 32 zł za 850km i ruszyliśmy w drogę. Niestety nie obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Po jakiś 300km złapaliśmy gumę i musieliśmy czekać trzy godziny aż podstawią drugi autobus. Koniec końców wczesnym rankiem dojechaliśmy do celu.
czwartek, 26 listopada 2009
Kair miasto chaosu
W naszych dalekosiężnych planach jest wizyta w Etiopii, z racji tego postanowiliśmy nie marnować czasu i jak najszybciej załatwić sobie wizę. Rano udaliśmy się do biura informacji turystycznej, bardzo mila pani podała nam adres gdzie mamy się udać i mniej więcej w którą stronę Kairu mamy podążać. Zaoferowała również darmowe mapki miasta. Niestety były dostępne tylko po arabsku i o zgrozo po japońsku. Tak zaopatrzeni, po dwu godzinach błądzenia, przepytania z tuzina osób, trafiliśmy do ambasady ale Wybrzeża Kości Słoniowej. Zgadzam się że to piękny kraj ale zupełnie nie o ten nam chodziło. Na szczęście pani w sekretariacie była tak miła że podzwoniła, popytała i udało jej się zdobyć właściwy adres. Kolejna godzina i już jesteśmy na miejscu. Tam szybciutko, bo dochodziła już 16ta, wypełniliśmy wniosek, złożyliśmy paszporty, jedno zdjęcie i uiściliśmy opłatę 30$ (wiza 3 miesięczna wielokrotnego wjazdu, miesięczna pojedyncza 20$).
O tej porze roku, w Egipcie robi się ciemno o 16.30 więc nie zostało nam nic innego jak powrót w stronę hotelu, zwiedzanie okolicy i rozkoszowanie się tanią i przepyszną kuchnią egipską oraz bardzo smacznym piwem Stella za niecałe 3 złote.
Rankiem mieliśmy się udać na zwiedzanie piramid w Gizie, niestety obudziliśmy się dopiero koło 11tej, pojechaliśmy więc tylko po wizy.( do ambasady najlepiej dotrzeć metrem, wysiąść na stacji Dokki, wejść w ulicę pod wiaduktem, potem skręcić za niebieską stacją benzynową w lewo, potem za 300,400m znów w prawo, nazw ulic nie pomne ale mieszkańcy wiedzą gdzie to jest). Z paszportami i wizami weseli i szczęśliwi ruszyliśmy na zwiedzanie Muzeum Egipskiego. Wejście kosztuje 60EGP, są zniżki dla studentów 50% ale euro<26
Udało się! Z trudem ale wstaliśmy o 6 rano żeby jak najwcześniej dojechać do piramid w Gizie. Nie za bardzo wiedzieliśmy jak się tam dostać, ruszyliśmy więc trochę na czuja. Najpierw za 1EGP metrem do stacji Giza. Tam od razu zaczepił nas taksówkarz oferujący podwiezienie za 10EGP. Zrezygnowaliśmy i wybraliśmy autobus, pomógł nam miejscowy i gdy sam osobiście opłacił nam bilet, wiedzieliśmy że wpadliśmy w łapy naganiacza. Zaciągnął nas do swojego znajomego który organizował wycieczki na wielbłądach pomiędzy piramidami. Zaczęły się negocjacje. Z jednej strony my, biedni Polacy z drugiej strony zaprawiony w bojach Egipcjanin. Czarował że z nim nam wyjdzie taniej niż oficjalnie, że on wszystko załatwi i bilet i wycieczkę rzucił ceną 240EGP. Po długich bojach stanęło na 110EGP. Zdawaliśmy sobie sprawę że przepłaciliśmy i tak około 20EGP, ale cóż już przybite na zgodę, kasa z ręki do reki, a my już na grzbiecie wielbłądów i dawaj, w pustynie pod piramidy. Przejażdżka trwała z godzinkę, Bartek mężnie dawał sobie radę z kierowaniem swoim wielbłądem, mój z kolei, był podczepiony do siodła jego wierzchowca więc, kiedy opanowałem technikę jazdy, mogłem się rozkoszować widokami. Ciągle nam było mało najstarszych zachowanych budowli świata więc po skończonej przejażdżce ruszyliśmy piechotą przez piach pomacać piramidy i Sfinksa. Muszę przyznać że wszystko robi kolosalne wrażenie i warte jest każdego grosza.
Gdy wróciliśmy na prawy brzeg Nilu pojechaliśmy jeszcze zobaczyć Stary Kair, czyli stare miasto otoczone murami. Nie jest ono duże ale robi wrażenie. Za murami znajdują się chyba kościoły wszystkich religii obecnych w Egipcie począwszy od greko i rzymsko katolickich po synagogę. Na prawdę fajna sprawa.
sobota, 21 listopada 2009
Bruksela Airport
Siedzimy na lotnisku w Brukseli, i co? i nic! czekamy na spokojnie na nasz samolot. Jest trzecia nad ranem,samolot jest koło 13tej, wokół pustka, nieliczni podróżni śpią na ławkach, Bartek odsypia podróż stopem do Amsterku, a ja, na wpół zmęczony, na wpół nakręcony Amstelem i kilkoma łykami Jegermaistra nie za bardzo wiem czy spać,szlajać się, czytać przewodnik, a może by tak wrócić do ledwie napoczętej butelki? Wiem jedno, za kilkanaście godzin będę w Egipcie, a wtedy poczuje że wreszcie ruszyłem do przodu-->